Tekst pochodzi z antologii o psychologii procesu w teorii i praktyce pt. „Po drugiej stronie kłopotów” pod red. Bogny Szymkiewicz-Kowalskiej
Myślę, że prawie każdy doświadczył w związku z relacjami zarówno szczęścia, jak i – z drugiej strony – uczucia bezradności. Przypomnijcie sobie, ile razy czuliście się bezradni wobec partnera czy partnerki, matki, ojca, szefa, kolegi z pracy czy kogokolwiek innego. Można by chyba zaryzykować stwierdzenie, że kłopoty w relacjach wynikają z samego faktu spotykania się ludzi ze sobą nawzajem. Dlaczego tak się dzieje? Po co w takim razie ludzie w ogóle wchodzą ze sobą w relacje i dlaczego tak rzadko mogą być w nich w pełni szczęśliwi? Czy jest to nieunikniony koszt, równoważący zyski z tego, że nie jesteśmy sami? I jak radzić sobie z cierpieniem, które nieustannie wydarza się w relacjach?
Wypada chyba zacząć od kilku podstawowych stwierdzeń. Przede wszystkim sądzę, że chociaż bycie w relacjach jest czymś bardzo trudnym, to jednak bez relacji nie sposób w ogóle żyć. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że praktycznie nie można od nich uciec; ważniejszym – przynajmniej z psychologicznego punktu widzenia – powodem jest to, że będąc w relacji jest wprawdzie bardzo trudno być sobą, ale też nie sposób być w pełni sobą nie wchodząc w relacje z innymi. W trakcie terapeutycznej pracy z ludźmi, jak również we własnym życiu wielokrotnie spotykam się z sytuacją, kiedy po jakimś okresie pracy nad sobą człowiek odnosi wrażenie, że własne wewnętrzne konflikty i trudności zostały rozwiązane, on sam osiągnął pewien stopień samoświadomości i samowiedzy; gdy jednak wchodzi się w jakąś relację, natychmiast pojawiają się nowe (lub powracają stare) sprawy i trudności. Okazuje się, że w kontakcie z drugim człowiekiem ujawniają się takie informacje i takie aspekty naszej psychiki, do których – przestając jedynie z sobą czy też pracując nad sobą indywidualnie – po prostu nie mamy dostępu. O wiele łatwiej jest być ześrodkowanym i w równowadze, gdy jest się samemu.
Jeśli zaś chodzi o samo bycie w relacjach, to pracując z ludźmi trudno jest się oprzeć wrażeniu, że najczęściej starają się oni bronić pewnego wizerunku siebie, swojej tożsamości, w którą oczywiście wierzą – nawet jeżeli partner w relacji uważa, że nie odpowiadają one prawdzie i chciałby je zmienić.
Myślę, że to właśnie jest głównym powodem pojawiającego się w relacjach cierpienia. Relacje bowiem zmuszają nas, abyśmy się rozwijali, nieustannie weryfikowali naszą tożsamość i odkrywali nowe aspekty samych siebie. Będąc w relacji, w pewnym sensie nie możemy uciec od własnego rozwoju, spocząć na laurach i rozkoszować się osiągniętą harmonią. Pamiętam, jak pewien mężczyzna opowiadał mi, że jego związek z partnerką był kiedyś bardzo burzliwy, ale teraz, po szesnastu latach wreszcie udało im się osiągnąć harmonię. Spotkałem go po miesiącu i okazało się, że właśnie się rozstali!
Czasami wydaje się, że relacja żyje własnym życiem, bez względu na to, co o tym sądzą jej uczestnicy. Druga osoba w relacji jest najczulszym papierkiem lakmusowym dla naszych wewnętrznych niespójności i tak długo będzie naciskać, abyśmy je sobie uświadomili, aż sami się zmienimy lub zerwiemy relację.
Z tego punktu widzenia relacje mogą być albo poletkiem dla naszego wzrostu i rozwoju, albo też mogą stać się przekleństwem. To, czym będzie dla nas dana relacja, zależy w największym stopniu od naszego wobec niej nastawienia, od tego, czy trudności w relacjach potraktujemy jako dopust boży, (który należy przeczekać lub się go pozbyć), czy też jako potencjalnych nauczycieli, mogących poprowadzić nas ku odkryciu w sobie czegoś nowego. Najkrócej rzecz ujmując, o ile będziemy jedynie bronić naszej wizji samych siebie i odsuwać wszystko to, co próbuje się wydarzyć, o tyle relacje staną się naszym przekleństwem. Jeżeli natomiast otworzymy się na zmianę i dopuścimy nowe informacji o sobie samych, które za sprawą relacji próbują się do nas przebić, to mogą stać się one doświadczeniem, które nas zadziwi, przemieni i ofiaruje większą świadomość siebie i innych ludzi. Takie podejście jest bardzo trudne, jednak wydaje się, że nie istnieje inne, bardziej skuteczne rozwiązanie.
Relacja jako nośnik informacji
W pracy z procesem uważamy, że relacja jest kanałem informacyjnym. Spróbujmy to wyjaśnić. Każde z nas doświadcza siebie oraz innych ludzi na wiele różnych sposobów: widzimy, słyszymy, czujemy dotyk i ruch. W ten sposób uzyskujemy informacje o sobie i innych – widzę siebie i innych, słyszę głos swój i tego, kto do mnie mówi itd. Są to kanały proste, których działanie polega na tym, że informacja dociera poprzez poszczególne zmysły. Istnieją też jednak złożone kanały informacyjne, a relacja jest jednym z nich. Ich złożoność polega na tym, że wprawdzie nadal używamy swoich zmysłów, ale fakt, że obiektem percepcji jest drugi człowiek, przydaje naszym spostrzeżeniom specyficznej jakości. Zgodzicie się zapewne, że patrzenie na kaloryfer jest zazwyczaj czymś nieco innym niż patrzenie na drugą osobę. Kanały są czymś w rodzaju dwukierunkowych ulic, na których mijają się te informacje/sygnały, które wysyłamy, i te, które otrzymujemy.
Cóż to oznacza i dlaczego jest tak ważne?
Z tego punktu widzenia liczy się nie tylko to, że relacja wydarza się między ludźmi i służy komunikowaniu się między nimi, lecz także to, że stanowi ona swego rodzaju sposób , pozwalający pewnym informacjom zaistnieć i stać się elementami przekazu, to, że relacja służy czemuś i że możemy jej „używać”, aby się czegoś o sobie dowiedzieć. Oczywiście, stosunkowo najprościej wygląda to wtedy, gdy ktoś mówi mi coś, o czym wcześniej nie wiedziałem. Mogę usłyszeć, że jestem głupi lub mądry, przystojny lub odrażający. Oczywiście tego typu informacja jest zwykle wysyłana w sposób kontrolowany i szansa dowiedzenia się czegoś o mojej nieświadomości nie jest zbyt duża.
Problem może się zacząć jednak już w momencie, gdy przekazywana mi wiadomość nie będzie zgodna z moim obrazem siebie (bez względu na to, jaki on jest). W takiej sytuacji prawdopodobnie jej zaprzeczę, a jej autora uznam za chama lub podlizucha – i już zaczynam mieć problemy relacyjne. Nie oznacza to wszakże, aby każda wypowiedziana przez kogoś dotycząca nas informacja musiała być przez nas przyjmowana. Czasem cel wypowiedzenia pewnych stwierdzeń leży poza ich treścią, co czyni sprawę jeszcze trudniejszą. W tym momencie chciałbym jedynie zaznaczyć, że nawet w tak prostej sytuacji informacja, która nie zgadza się z naszym obrazem siebie, lub której nie możemy właściwie odczytać, staje się zaczątkiem trudności relacyjnej. Cóż dopiero mówić o sytuacjach znacznie bardziej skomplikowanych.
Przykład
Wyobraźcie sobie parę, która siedzi w moim gabinecie. Przyszli z powodu trudności, z którymi borykają się od kilku lat. Kłopot polega na tym, że co jakiś czas żona wpada w szał, zarzuca mężowi „niestworzone rzeczy”, potem czuje się winna i przeprasza go, sama nie wiedząc, co ją „opętało”. Następnie zamyka się w sobie i nie chce z mężem rozmawiać. Od pewnego czasu nie układa im się też życie seksualne. Mąż wygląda na zatroskanego, mówi, że chce pomóc żonie się wyleczyć, ale nie wie jak. Stwierdza też, że już nie wytrzymuje całej tej sytuacji. Ona siedzi przygnębiona i skulona, on jest dosyć mocno rozparty w fotelu.
Pytam o te „niestworzone rzeczy”, które żona zarzuca mu w chwilach „opętania”. Ona bardzo się wstydzi, mówi, że wie, że to bzdura, ale czasami czuje się poniżana i lekceważona, choć przecież mąż jest dla niej taki dobry. Mężczyzna przytakuje i wylicza swoje zasługi dla rodziny. Który element tej sytuacji zawiera informację, od kilku lat nie mogącą się przebić w tym małżeństwie?
Przede wszystkim warto w tym momencie spytać, czego w tej sytuacji brakuje, czego nie ma, choć się o tym mówi. Otóż brakuje osoby, która lekceważy. Żona czuje się lekceważona, jednak oboje się zgadzają, że mąż jest dobry. Gdzie jest w takim razie osoba, która lekceważy?
Zwracam uwagę na pozycję, w jakiej siedzi mężczyzna i proszę go, aby rozsiadł się jeszcze bardziej, a on to robi. Dalsze wzmacnianie jego sygnałów doprowadza w końcu do pojawienia się postaci mężczyzny, który uważa, że wszystkie kobiety to histeryczki, które powinny po prostu przykładać się do prowadzenia domu i nie zawracać mężczyznom głowy swoimi emocjami. Mamy więc pierwszy kawałek układanki. Oczywiście, to nie mężczyzna jest taki, to tylko pewna jego część, odszczepiony fragment psychiki, z którego posiadania on nie do końca zdaje sobie sprawę, utożsamiając się z dobrym i troskliwym mężem. Skąd coś takiego się w nim wzięło, jest sprawą jego osobistej historii i można to dalej badać w terapii indywidualnej.
Ale na tym nie koniec. Zwracam teraz uwagę na skuloną pozycję ciała żony i proszę ją, aby się jeszcze bardziej skuliła. Waha się, ale gdy w końcu decyduje się to zrobić, odwraca się do męża nieco bokiem. Proszę, aby odwróciła się zupełnie. Siedzi tak przez chwilę i jakby cień uśmiechu przelatuje przez jej twarz. Pytam o ten uśmiech i po dłuższej chwili udaje mi się wydobyć następujący tekst: „Mężczyźni to gruboskórne istoty, które nic nie czują i uważają, że ich praca jest najważniejsza na świecie”. A więc i ona ma w sobie taki lekceważący kawałek! Oboje mają w sobie pewien aspekt psychiki, który lekceważy i poniża drugą stronę! To właśnie ta informacja sprawia kłopoty i jest tak trudna i niewygodna dla nich obojga, ponieważ utożsamiają się z dobrym i kochającym związkiem, któremu tylko coś niedobrego się przytrafia. Dysponując tą informacją, możemy dalej pracować, ale tym razem już z rzeczywistym problemem i wychodząc z zupełnie innej pozycji. Żona została w pewien sposób uwolniona od poczucia bycia „nienormalną”(„co się ze mną dzieje, przecież mąż jest taki dobry”), mąż zaś widzi, że to co spostrzegał wyłącznie jako problem żony, nie pozostaje też bez jego udziału. I chociaż sprawa jest nadal bardzo trudna i daleka od rozwiązania, stajemy się wobec całej sytuacji nieco mniej bezradni.
Poziomy relacji
Istnieje jednak kilka poziomów tej sytuacji. Na poziomie indywidualnym znajdują się dwie, odszczepione informacje – dla męża i dla żony. Wiążą się one z osobistą psychologią każdego z nich.
Mąż utożsamia się z kimś „troskliwym” ze względu na swoje wychowanie, system wartości, osobiste doświadczenia itp. W związku z tym musi odsuwać od siebie informacje, które pokazują mu, że ma w sobie też kogoś, kto lekceważy emocjonalność żony i nie docenia jej pracy w domu.
Żona również ma swoje osobiste doświadczenia, które każą jej „na powierzchni” uznawać „wyższość” męża, nie wyrażać wobec niego swojego niezadowolenia i zamykać w skuleniu swoje lekceważenie i poczucie bycia lepszą od niego.
Istnieje też poziom całej relacji . W pracy z procesem uważamy, że relacja jest nie tylko sumą części składowych, ale również samoistną całością, która w pewien sposób żyje własnym życiem, niezależnie od tego , co indywidualnie dzieje się z osobami w niej uczestniczącym. Jaka jest więc tożsamość całej relacji i jaki jest ukryty przekaz dla tego związku jako całości?
Obydwie osoby utożsamiają się z dobrą, kochającą parą, która harmonijnie kroczy razem przez życie. To jest ich „my”, proces pierwotny, coś, z czym się identyfikują. Jednak pod tą powierzchnią istnieje cała masa różnych, również negatywnych emocji, które od czasu do czasu wychodzą na jaw i sprawiają kłopoty. Relacja jako całość skupia się na rzeczach dobrych i harmonijnych, nie dając uwagi czemukolwiek innemu i odsuwając to od siebie. A więc przekaz dla moich klientów jako pary brzmi: „Przestańcie koncentrować się tylko na tym, co się w waszym związku dzieje dobrego; zwróćcie też uwagę na to, co się dzieje ‘pod spodem’”.
Ale istnieje jeszcze jeden poziom tej sytuacji. Każde z małżonków ma swoją osobistą historię, ale to, co się z nimi dzieje, jest też przecież w jakiś sposób ukształtowane przez otaczające ich społeczeństwo i kulturę. To przecież społeczeństwo i kultura, szersze pole, współtworzy rodziny, które wychowują dzieci przygotowując je do ról „mężczyzny” i „kobiety”. To szerszy kontekst kulturowy odpowiada za przekazywane wartości – wraz ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi ich konsekwencjami. Problem tej pary odbija – na skalę ‘mikro’ – globalny problem relacji kobiet i mężczyzn, jest jego reprezentacją i uszczegółowieniem. W tym właśnie sensie ten mężczyzna i ta kobieta są zarówno konkretnymi osobami, jak i pewnymi „duchami czasu”, które się przez nich przejawiają.
W pracy z procesem uważamy, że nie sposób rozdzielić tych poziomów, i że każdy z nich jest ważny. Oczywiście, w danym momencie zajmujemy się tylko jednym z nich – w zależności od tego, z którego poziomu otrzymujemy w danej chwili najsilniejszy sygnał – jednak faktycznie tylko praca uwzględniająca wszystkie poziomy może dać w pełni satysfakcjonujący rezultat.
Poziom indywidualny oznacza skupienie się na osobistej psychologii każdej z osób; pracuje się w ten sposób zwłaszcza wtedy, gdy problem powraca w wielu różnych relacjach. Jeżeli osoba mówi coś w rodzaju: „Najpierw czułem się zdominowany przez matkę, potem przez starszą siostrę, szefową, a teraz przez żonę”, to czas zająć się najpierw indywidualnymi procesami osoby, a dopiero później relacją.
Poziom komunikacyjny oznacza sytuację, w której partnerzy wysyłają do siebie wiele niespójnych sygnałów (nazywamy je ‘podwójnymi sygnałami’). Jeżeli kobieta mówi o swoim zainteresowaniu rozwiązaniem problemów występujących w małżeństwie, a jednocześnie często spogląda w okno zamiast na partnera, to warto zająć się tym sygnałem i sprawdzić, czy nie ma w niej przypadkiem takiej części, która interesuje się czymś innym niż tylko relacją. Jeżeli zaś mężczyzna mówi podniesionym głosem o swojej bezradności, bólu i smutku przeżywanych w związku, to warto sprawdzić, czy przypadkiem nie ma tam też złości, z której on sam nie do końca zdaje sobie sprawę lub której nie może wobec partnerki wyrazić.
Relacją jako całością zajmujemy się, gdy para używa często słowa „my”, określając w ten sposób swoją tożsamość. Dobrze jest wtedy spróbować określić, czym jest „nie my” tego związku, coś, co pozwoli odkryć, jaki typ zachowań dana para od siebie odsuwa. Jeżeli słyszymy na przykład takie stwierdzenie: „Jesteśmy porządną, rozsądną i oszczędnie żyjącą parą, która planuje swoje działania na przyszłość, nie tak jak X-owie, którzy żyją chwilą i przepuszczają wszystkie pieniądze od razu”, to można spróbować pomóc im zobaczyć korzyści płynące z zaplanowanych działań i sprawić, by zastanowili się, czy coś z tego „życia chwilą” nie byłoby jednak dla nich użyteczne.
Na tym poziomie pracujemy też, jeśli chcemy odkryć ‘mit relacyjny’ – ukryty wzorzec, zakulisowo rządzący całą relacją. Koncepcja mitu relacyjnego wzięła się między innymi stąd, że obserwując różne związki często trudno oprzeć się wrażeniu, jak gdyby istniał długoterminowy wzorzec danej relacji, coś jakby matryca albo centralny problem, z którym konkretny związek się boryka lub też coś, co na trwałe błogosławi daną relację. Stanowi to jak gdyby główny, nie do końca uświadamiany cel, centralne wyzwanie stojące przed danym związkiem, współgrające – albo nie – z indywidualnymi procesami obu osób. Jedną z metod pomocnych w odkrywaniu mitu relacyjnego jest zajęcie się różnymi znaczącymi zdarzeniami lub snami z początkowego okresu trwania relacji. Sformułowanie 'mit relacyjny’ podkreśla, że obie osoby mają się rozwijać poprzez bycie w danej relacji, że tam tylko każda z nich może uzyskać ważną dla siebie informację i że nie można byłoby tego zrobić, gdyby się było samemu.
Mitem relacyjnym zajmujemy się w sytuacjach chronicznych konfliktów występujących w relacji czy też w momentach, gdy partnerzy nie wiedzą, czy mają być ze sobą dalej, czy też się rozstać. Odkrycie długoterminowego wzorca związku, wyzwania, które przed nim stoi, często wnosi w relację „świeży powiew” i zrozumienie, po co właściwie ludzie ze sobą są.
Praca z nastrojem
Kiedy wchodzimy w jakiś związek, mamy wobec drugiej osoby różne nadzieje i oczekiwania. Rzadko kiedy jednak zdarza się, że wszystkie one się spełniają. Stajemy wtedy przed koniecznością dokonania trudnego i bolesnego wyboru. Często wpadamy w stany, które można byłoby przyrównać do snu. Na pewno znacie takie sytuacje z rodzin, w których mąż pije, ale obiecuje, że przestanie, i tak się dzieje przez kolejnych dwadzieścia lat. Żona w pewnym sensie „śni”, że mąż spełni swoją obietnicę, choć oczywiście w niektórych momentach ma poczucie, że jej nadzieja się nie spełni i że ona sama powinna odejść, przerwać związek.
Żona jest jak gdyby uwięziona w dwubiegunowym układzie, z którego nie ma wyjścia. W pracy z procesem te dwa bieguny nazywamy jasnym i ciemnym snem.
'Jasny sen’ to nasze najgłębsze przekonania i nadzieje na temat tego, jakimi ludzie mogą być wobec siebie, to coś, czego najbardziej pragniemy od partnera czy od relacji w ogóle. Cały problem polega na tym, że zwykle nie jesteśmy do końca świadomi naszych przekonań i nadziei, na tym, że ich nie wyrażamy i że jednoznacznie za nimi nie obstajemy. W związku z tym zamiast walczyć o spełnienie naszych oczekiwań, zaczynamy czuć się rozczarowani, zirytowani, bezradni, smutni itp. Wszystko to, co dzieje się z nami, gdy jasny sen się nie spełnia, nazywamy 'ciemnym snem’, który jest czymś w rodzaju reakcji na niespełnianie się jasnego snu.
Wracając do naszego przykładu powiedzielibyśmy, że kobieta ma chwile, w których jest w swoim jasnym śnie o partnerze, ale nie jest w stanie w pełni o to zawalczyć (zazwyczaj dlatego, że nie jest do końca świadoma swoich nadziei i oczekiwań) a potem, gdy jasny sen się nie spełnia, wpada ona w swój ciemny sen i chce odejść. Problem polega na tym, że jej sytuacja przypomina trochę sytuację figurki przywiązanej gumkami do dwóch przeciwstawnych punktów – im bardziej kobieta zbliża się do jednego bieguna, tym bardziej gumka wiążąca ją z biegunem przeciwnym naciąga się i nie pozwala dojść do celu. Dlatego też takie sytuacje mogą trwać bardzo długo.
Zazwyczaj w pracy z takimi osobami terapeuta pragnie „obudzić” klientkę, uświadomić jej, że nic się nie zmieni, że na przykład mąż będzie dalej pił. Czasami jest to bardzo dobre czy wręcz jedyne wyjście. Minusem takiego rozwiązania jest jednak to, że osoba nadal nie ma dojścia do swojego jasnego snu, a przez to „wylewamy dziecko razem z kąpielą” – uwolniwszy się z jednego takiego układu, klient może zaraz potem wejść w identyczną relację. Dlatego też ważne jest, aby przez jakiś czas „śnić dalej”, ale tym razem już świadomie, żeby móc w pełni uświadomić sobie wszystkie swoje marzenia dotyczące związku i zdecydować, czy rzeczywiście chce się o nie mocno zawalczyć w danej relacji czy też może szukać ich spełnienia w innej. Pomocne bywa tu osiągnięcie pozycji 'braku snu’, miejsca poza continuum jasny – ciemny sen, z którego z pewnym dystansem można przyglądać się zmianom swoich uczuć i nastrojów.
Socjo-kulturowy kontekst relacji bywa czasem głównym powodem trudności występujących w związkach. Warto o nim powiedzieć kilka słów, gdyż coraz więcej relacji cierpi z tego powodu. Pomyślcie o związkach homoseksualnych albo o relacji pięćdziesięcioletniej kobiety z dwudziestoletnim mężczyzną. Sama relacja może być absolutnie świetna, jednak jej zanurzenie w kontekst społeczny i kulturowy może sprawić, że pojawi się między partnerami mnóstwo cierpienia i problemów. Zwróćcie też uwagę na fakt, że w wielu społeczeństwach ranga, pozycja zajmowana w związku przez mężczyznę jest dużo wyższa niż ranga kobiety, a nieświadomość tego faktu może powodować wiele trudności relacyjnych.
Ten poziom pracy relacyjnej dotyczy szeroko pojętego braku równowagi sił, spowodowanego czynnikami wywodzącymi się z kontekstu społecznego; ten brak równowagi może mieć miejsce zarówno wewnątrz związku, jak i w jego relacji wobec szerszego otoczenia. Wiąże się z tym oczywiście problematyka nadużyć, gdyż zawsze tam, gdzie istnieje nieświadomość braku równowagi sił, występuje też potencjalna groźba nadużycia. Niestety, z braku miejsca nie mogę zająć się tym niezwykle ważnym aspektem relacji.
Praca na tym poziomie jest niezwykle trudna i osobiście wątpię, czy bez głębokich przemian społecznych i kulturowych możliwe będzie pełne rozwiązanie wielu problemów występujących w konkretnych relacjach. Może to właśnie na tym poziomie widać najwyraźniej, jak w pracy z procesem zacierają się granice między jednostkami, relacją i szerszym polem, ukazując wzajemną zależność zjawisk i, jak w hologramie, obecność tego samego wzorca w każdym elemencie całości.
Powróćmy więc do pytania postawionego w tytule: „Skąd biorą się trudności w relacjach między ludźmi?” Wszystkie kwestie, które próbowałem tutaj przedstawić, a więc trudności wynikające z indywidualnej psychologii każdej z osób, kłopoty występujące w komunikacji związanej z procesami wtórnymi, kwestia tego, z czym dana relacja się utożsamia bądź nie, jaki ma ona mit relacyjny, w jaki społeczny i kulturowy kontekst jest zanurzona, sprawa nieświadomości braku równowagi sił w związku, nie w pełni doświadczone jasne i mroczne sny – wszystko to są tylko fragmenty tego, jak w pracy z procesem myślimy o relacjach. Zawsze też staramy się podkreślać, że jedną z najważniejszych metaumiejętności terapeuty w pracy z relacjami jest poszanowanie tajemnicy – świadomość, że to, co dzieje się w danej relacji, a każda relacja niesie w sobie niepowtarzalną jakość – nie jest czymś w pełni wymiernym, co można wziąć do ręki i dokładnie opisać. Sądzimy, że w relacjach istnieją czynniki, których nawet najbardziej świadomy terapeuta może nie widzieć lub których istnienie jest jedynie w stanie przeczuwać. Jeżeli terapeuta o tym zapomni i będzie miał poczucie, że wszystko o danej relacji już wie, to frustracja partnerów, nawrót trudności relacyjnych lub pojawienie się nowych kłopotów bardzo szybko przywrócą go do rzeczywistości.
Nasze relacje trwają do końca życia i do końca życia będziemy mieli w nich rozmaite trudności. Dzieje się tak dlatego, że zmuszają nas one do rozwoju, a ten nie ma chyba swojego punktu granicznego. Jest rzeczą absolutnie fascynującą, że gdy pracujemy z ludźmi ciężko chorymi czy nawet umierającymi, często wydają się oni bardziej zainteresowani pracą ze swoimi relacjami niż z symptomami fizycznymi. Wszystkie formy pracy z procesem w odniesieniu do relacji łączy natomiast przekonanie, że w związkach, na każdym z omawianych poziomów, dzieją się różne rzeczy, z których tylko części jesteśmy świadomi, i z których tylko częścią się utożsamiamy. Całą resztę naszych doświadczeń próbujemy od siebie odsunąć i to właśnie sprawia, że mamy kłopoty w relacjach. W istocie tym, co podskórnie dzieje się w związkach i co próbuje się w nich wydarzyć, jest sen, indywidualny, relacyjny czy też społeczny sen, którego treścią są odszczepione fragmenty doświadczenia. Zadaniem pracy z procesem jest spojenie, zintegrowanie tych odłączonych elementów i przywrócenie naturalnego przepływu ludzkich doznań. Takie podejście jest w stanie sprawić, że życie stanie się pełniejsze i bogatsze, co niestety nie znaczy, że łatwiejsze. Sądzimy, że oznacza to również życie na ruchomym gruncie; ale czymże innym w końcu są relacje między ludźmi? Jedynie zmienność i płynność, praca nad sobą i nad pełnymi napięć, ale też radości, relacjami daje nam szansę na rozwój osobisty, możliwość głębokich i satysfakcjonujących związków z innymi ludźmi oraz zmiany społeczności, w której żyjemy.
Bibliografia
Diamond, J. (1988). Patterns of Communication: Towards a natural science of behaviour. Nieopublikowana praca doktorska, Antioch University, Yellow Springs,OH.
Diamond, J.(b.d.). Verbal and nonverbal communication: A framework for analyzing information and its channel. Nieopublikowana praca licencjacka, Uniwersytet w Zurichu.
Goodbread, J. H. (1989). Dreaming up reality. A Process approach to countertransference. Praca nieopublikowana.
Mindell, A. (1985). Working with the Dreaming Body. Harmondsworth: Penguin Books. Wydanie polskie: (1991) O pracy ze śniącym ciałem, Warszawa: Wydawnictwo Pusty Obłok.
Mindell, A. (1987). The Dreambody in Relationships. London: Routledge & Kegan Paul. Wydanie polskie: (1992) Śniące ciało w związkach. Warszawa: Jacek Santorski & Co. Agencja Wydawnicza.
Mindell, A. (1991). Sny żyją w naszym ciele. Rozmowa z Arnoldem Mindellem. Miesięcznik „i”, 4-5.
Mindell, A. (1992). The Leader as Martial Artist. An Introduction to Deep Democracy, Techniques and Strategies for Resolving Conflict and Creating Community. San Francisco: HarperCollins. Wydanie polskie: (1995) Lider mistrzem sztuk walki. Wstęp do głębokiej demokracji. Warszawa: Wydawnictwo Medium.
Reiss, G. (1993). The role of the disturber in process oriented family therapy. The Journal of Process Oriented Psychology, 5, 1 (Spring/Summer).
Materiały z Intensive Course. Portland, 1996
Tekst: Tomasz Teodorczyk
Dziedzina: psychologia procesu