„Śmierć jest dla nas, ludzi, najbardziej dolegliwą zagadką na świecie. Z tego powodu nie musi jednak zawierać klucza do zagadki świata” – pisał Franz Overbeck.
O ile dobrze rozumiem, to chciał nam przez to delikatnie zwrócić uwagę, że istnieje parę równie ważnych, a może nawet bardziej istotnych pytań niż nasze nieustanne skupianie się na kwestii śmierci.
Jako psychoterapeuta pracujący z ludźmi od wielu lat podzielam to przekonanie, również terapia z ludźmi terminalnie chorymi, którzy bardziej niż śmiercią często zdają się interesować innymi kwestiami, potwierdza ten pogląd.
Ten tekst jest próbą spojrzenia na zagadnienie przemijania z nieco szerszej perspektywy niż tylko w kontekście śmierci, co jest zwykle pierwszym skojarzeniem większości ludzi, których o to pytałem.
Przemijanie nie oznacza zasadniczo nic więcej jak tylko przechodzenie z jednego stanu do drugiego, odnosi się więc do procesu zmiany, a ta z kolei określa dla psychoterapeuty rozwój psychiczny człowieka. Problem oczywiście tkwi w tym, że człowiek pewne zmiany spostrzega jako pozytywne, korzystne dla siebie i związane z rozwojem a inne dokładnie odwrotnie. Psychologia procesu, która jest współczesną wersją filozofii taoistycznej ma w tym względzie inne podejście – to szczególnie zmiany niechciane, pilotowane przez wydarzenia, które nam się przytrafiają, niosą szczególnie cenną informację o kierunku naszego rozwoju.
Tak więc każda zmiana będzie przez nas rozumiana jako nośnik rozwoju, jeżeli będziemy w stanie odczytać jej właściwy kontekst i kierunek oraz jeżeli będziemy zdolni do bardziej elastycznego podejścia niż tylko takie, które z uporem godnym lepszej sprawy broni drogocennego staus quo.
Abraham Maslow, jeden z twórców psychologii transpersonalnej, mówił, że życiem psychicznym człowieka rządzą dwie najważniejsze tendencje – do obrony i do rozwoju.
Psychologia procesu mówi, że nasza tożsamość określa bezpieczny i znany obszar naszego funkcjonowania, jednak nie jest ona zdolna do rozwiązania żadnego z naszych istotnych problemów życiowych ani też nie ma w sobie rozwojowego potencjału. Dodatkowo broni się ona jak tylko może przed dopuszczeniem do głosu innych aspektów naszej psychiki, które mogłyby ją rozwinąć i poszerzyć.
Z tego względu przemijanie, niejako „odpadanie” naszej starej tożsamości jest koniecznym elementem przechodzenia do jej nowego, szerszego, bardziej rozwojowego wariantu.
Jednak wszyscy boimy się zmian, gdyż zwykle oznaczają one wejście w coś, czego nie znamy, nie rozumiemy a na dodatek bardzo często niesie ze sobą poważne wyzwanie związane z konfrontacją nowego „ja” z relacyjnym i społecznym otoczeniem, które, podobnie jak my, nie lubi zmian albo też mniej lub bardziej jasno określa ich akceptowalny zakres.
Z tych względów każda większa a szczególnie nieintencjonalnie dokonująca się zmiana rodzi kryzys psychiczny związany z koniecznością przeorganizowania się całego systemu w kontekście przejścia do nowej tożsamości, szczególnie gdy stara identyfikacja nie chce odejść.
Dodatkową trudnością, z którą muszą borykać się ludzie wychowani w kulturach Zachodu jest nadmiarowe przywiązanie do własnej sprawczości i indywidualności, która niezwykle niechętnie przyjmuje zmiany, których „ja” nie jest autorem.
„Człowiek kowalem własnego losu” i inne hasła tego typu mocne od zawsze w naszej kulturze a szczególnie intensywnie akcentowane przez wszelkie ruchy New Age oraz niektóre kierunki psychologiczne sprawiają, że gdy tak się nie dzieje człowiek zaczyna myśleć o sobie jako o nieudaczniku, podobnie też jest traktowany przez otoczenie. Oczywiście każdy człowiek doświadcza w swoim życiu mnóstwa sytuacji, gdzie nie jest sprawczy, jest to jednak prawie zawsze formą dysonansu poznawczego, który „na szczęście” dysponuje wieloma mechanizmami obronnymi dla zachowania przekonania o tym, że nic się nie dzieje bez naszej woli. Resztę luk uszczelnia przemysł farmaceutyczny i substancje uzależniające.
Każda zmiana jest związana ze stratą – a my nie lubimy tracić, dodatkowo głównym podejściem w tej kwestii jest nastawienie na minimalizację strat a nie na to, co możemy zyskać (w tym miejscu najważniejsza trudność polega na tym, iż często nie mamy nawet pomysłu, że możemy cokolwiek zyskać).
Kryzysy w życiu człowieka są momentami potencjalnie największego rozwoju ale też mogą stać się miejscami największego zakleszczenia, w których sztywna tożsamość nie dopuszcza do jakichkolwiek zmian.
Takich ważnych kryzysów jest zwykle kilka w życiu człowieka: inicjacja do życia dorosłego, miłość-partnerstwo-rozstanie, rodzicielstwo, kryzys środka życia, starość i śmierć.
W sytuacji kryzysów tego typu człowiek generalnie dochodzi do ściany – do granic tego, co może mu zaoferować jego aktualna tożsamość, stąd też zasadniczo nie jest w stanie znaleźć jakiegokolwiek satysfakcjonującego rozwiązania, gdyż nie zawiera go jego aktualny system, w którym funkcjonuje. Dlatego też powszechnym odczuciem w tych okresach jest uczucie bezradności i pogubienia pogłębiane dodatkowo przez wielość mniej lub bardziej mądrych a na pewno nie zindywidualizowanych rozwiązań proponowanych przez rozmaite religie, ideologie oraz poglądy różnych guru i nauczycieli wszelkiego autoramentu.
W dawnych społecznościach przechodzenie dużych zmian i życiowych kryzysów było o wiele łatwiejsze. Antropologia kulturowa daje nam wiele przykładów potwierdzających powszechnie dziś przyjęta koncepcję Arnolda van Gennepa, francuskiego etnologa, który ponad sto lat temu opublikował swą przełomową pracę pod tytułem „Obrzędy przejścia”.
Opisywał w niej wypracowany przez społeczności na całym świecie trójfazowy model obrzędów przejścia, którego celem było bezpieczne przeprowadzenie jednostki przez ważne etapy jej/jego życia. Oczywiście tamte społeczności funkcjonują zwykle w innych warunkach życiowych – znacznie trudniejszych niż nasze, stąd też długoterminowy kryzys jednostki może grozić destabilizacją całego systemu i innymi poważnymi konsekwencjami. Dlatego też wypracowanie bezpiecznej ramy strukturalizującej ważne zmiany wraz z towarzyszeniem jednostce w procesie mierzenia się z nią przez wszystkich członków społeczności było pewnie nieuchronną koniecznością. W każdym razie obrzędy przejścia sprawiają, że jednostka czuje się po pierwsze wspierana przez innych oraz ma świadomość, że jest tylko jedną z wielu na tej drodze a także, że wie jak należy przez to przechodzić.
Sytuacja człowieka współczesnego jest o wiele gorsza. Tendencje indywidualistyczne zostawiają go samego w obliczu sytuacji i pytań, na które nie ma możliwości odpowiedzieć a rytuały i obrzędy przejścia funkcjonują już tylko w bardzo poronnej wersji, której znaczenia i tak nikt nie pojmuje. (czy na przykład ktoś zdaje sobie sprawę, że studniówka jest poronnym obrzędem wyłączenia ze starej tożsamości a bal maturalny rytuałem włączenia do nowej?).
Cóż w takim razie nam zostaje do dyspozycji, gdy symbole oderwane od rytuału i mitu stają się martwe, wielość proponowanych rozwiązań nie daje poczucia możliwości sensownego wyboru a nie wykształciliśmy w sobie zdolności do odnajdywania dróg wiodących do samodzielnego wykraczania poza ramy własnej tożsamości?
Oczywiście pewną propozycję w tej materii oferuje psychoterapia, jednak rzadko tam odnajdziemy człowieka zdolnego do neutralnego towarzyszenia nam w odkrywaniu naszego wewnętrznego i unikalnego wzorca procesu zmiany bez świadomego czy nieświadomego określania jego dopuszczalnych granic zakreślonych przez aprioryczną wiedzę związaną z metodą terapeutyczną oraz własnymi doświadczeniami psychoterapeuty.
Chyba podstawową rzeczą, jaką człowiek może zrobić, to spróbować zmienić swój stosunek do konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych tzn. przestać je traktować jako dopust losu i coś, czego za wszelką cenę należy unikać a zacząć spostrzegać jej jako najważniejszy element rozwojowy. Człowiek bez konfliktów jest martwy lub do perfekcji opanował mechanizm mimikry, co wychodzi mniej więcej na to samo.
Jeżeli już uda mu się przyjąć ten punkt widzenia, to w następnej kolejności dobrze jest, by spostrzegł, że aby sensownie korzystać z tych konfliktów musi się nauczyć je rozwiązywać inaczej niż nawykowo wszyscy to robimy tzn. nie poprzez użycie siły by wygrać ze słabszym przeciwnikiem bądź ucieczkę, gdy trafia nam się ktoś od nas silniejszy.
Natomiast w odniesieniu do poszukiwania samych odpowiedzi jak przechodzić przez ważne kryzysy rozwojowe mamy na szczęście trzy wspaniałe źródła informacji pochodzące ze skarbnicy doświadczeń całej ludzkości – to mity, baśnie i sny.
Oczywiście niosą one takie informacje tylko o ile uznajemy istnienie wzorców strukturalizujących ludzkie życie na głębszym poziomie, w przeciwnym wypadku rozwiązanie kryzysu środka życia nie byłoby czymś bardziej skomplikowanym niż dokonanie wyboru pomiędzy dwoma rodzajami sera w sklepie.
Mity i baśnie mówią o całożyciowych, ukrytych matrycach ludzkiego funkcjonowania oraz o wzorcach mierzenia się z ważnymi momentami rozwojowymi, które ludzkość wypracowała podczas swojego istnienia. Sny z kolei też się do tych wzorców odnoszą, natomiast nadają im pewnego rodzaju „indywidualny sznyt” indywidualizując je i odnosząc do konkretnej osoby i aktualnego momentu w jej życiu. C. G. Jung mówił, a praktyka psychoterapii zdaje się to potwierdzać, że w momencie gdy świadomość człowieka i jego indywidualna psychika „dochodzą do ściany”, przestając wystarczać w rozwiązywaniu ważnych trudności i kryzysów, często przychodzą do nas „wielkie” czy też archetypowe sny pokazujące nam wzorce rozwiązań, na które nie bylibyśmy w stanie w inny sposób wpaść.
Kłopot z odczytywaniem takich snów polega jednak na tym, że człowiek nie potrafi ich zwykle odnieść do swojego życia, często pojawiają się w nich postaci i zachowania zupełnie niezrozumiałe oraz zdarzenia z nieznanych kultur. Co oznacza, że wymagają one wiele pracy (i to zwykle przy pomocy dobrego terapeuty/tki), czasu i zaangażowania, a dzisiejsze podejście do życia zwykle nie sprzyja takiemu podejściu.
Mity i baśnie są pozornie nieco „łatwiejsze” i bardziej przyjemne do rozważania, jednak i one wymagają sporo wysiłku. Ich zaletą jest niewątpliwie fakt, że są ogólnodostępne i w swoich wierzchnich warstwach pokazują wzorce w sposób nieco bardziej wyrazisty niż archetypowe sny.
Tak więc zmiana podejścia do konfliktów wewnętrznych oraz zdolność do korzystania ze skarbnicy doświadczeń zawartych w nieświadomości zbiorowej mogą być użyteczne w przechodzeniu ważnych kryzysów rozwojowych.
Istnieje jeszcze jedno pomocne podejście do takich momentów, jednak w naszej zachodniej kulturze jest ono szczególnie trudne gdyż przeciwstawia się ono sposobowi myślenia, na którym nasza cywilizacja wyrosła.
Alan Watts, który był jedną z niezwykle ważnych postaci przyswajających Zachodowi kulturę Wschodu zwykł był zadawać swoim studentom proste pytanie. Wyciągał przed siebie zaciśniętą pięść, otwierał dłoń i pytał: „Co się dzieje z pięścią, kiedy otwieram dłoń?” To niewątpliwie „koaniczne” pytanie miało, o ile je rozumiem, otworzyć człowieka na sposób myślenia, w którym nie ma czegoś takiego jak „pięść” czy „otwarta dłoń” lecz jedynie proces przemiany, który oczywiście można dzielić na poszczególne fazy choć nie ma to większego sensu. Konrad Lorenz zwracał uwagę na to, iż nasze zachodnie myślenie jest dysjunktywne, rozdzielające, zajmuje się raczej stanami niż procesem zmiany. Myślenie taoistyczne oparte jest na metaforze: „noc zaczyna się w południe”, czego odbiciem jest zasada enantiodromii u Junga, jednak mam wrażenie, że człowiek Zachodu zwykle jest w stanie pojąć tę zasadę jedynie intelektualnie. Gdyby natomiast udało nam się pozwolić takiemu podejściu kierować naszym życiem na głębszym poziomie, wtedy nie straszne byłyby nam żadne życiowe kryzysy.
Na koniec rozważań o przemijaniu chciałbym tylko zasygnalizować temat, o którym jak sądzę nie można za bardzo mówić, gdyż dotyczy chyba poziomu „tao, którego nie można wyrazić słowami”. Mam na myśli kwestię możliwości transcendencji przemijania. I tu chciałbym jedynie przytoczyć bez komentarza pewną piękną historię.
Kiedy Ramana Maharishi umierał na raka, jego uczniowie błagali go aby się leczył.
„Ale w jakim celu? – pytał Maharishi – to ciało jest zupełnie zużyte, po co czepiać się go na siłę i utrzymywać bez sensu przy życiu?”
Ale uczniowie nie ustępowali: „Mistrzu, nie opuszczaj nas – prosili.”
Mistrz popatrzył na nich jak na małe dzieci i łagodnie odpowiedział:
„Opuścić was? A dokąd niby miałbym pójść?”