Posłowie Tomasza Teodorczyka do jego najnowszej książki pt:
Posłowie do „Oświecenia Dziobaków”.
Szeregi zacnych
Kto zna ludzi – jest mądry
Kto zna siebie samego – jest oświecony
Lao zi
Codzienny umysł jest już Wielkim Oświeceniem. Jeśli szukasz czegoś więcej, domalowujesz tylko wężowi nogi.
Seung Sahn
Nie wiem za bardzo, co to jest oświecenie, ale wiem trochę o dziobakach (dziobak to takie stworzenie, które jest wszystkim po trochu). Spotykam się z nimi od wielu lat w moim gabinecie i na warsztatach. Sam zresztą jestem jednym z nich. Chciałbym w tym krótkim tekście zająć się odpowiedzią na dwa pytania. Po pierwsze, co sprawia, że ludzie niekiedy zaczynają trochę więcej pojmować z tego, co dzieje się wewnątrz i na zewnątrz nich. I po drugie, dlaczego czasami przestają rozumieć to, co wiedzieli wcześniej. Inaczej rzecz ujmując – co pomaga, a co przeszkadza nam w uświadamianiu sobie różnych poziomów siebie i tego, co nas otacza, oraz jakie niebezpieczeństwa możemy na tej drodze spotkać. Przyjmijmy też na początek, dla wygody, że termin „oświecenie” określa pewien (bez względu na to, jak go określimy) etap rozwoju człowieka i że się je raczej „miewa”, niż „ma”.
Jest taka opowieść o trzech mnichach zen, patrzących na powiewającą świątynną chorągiew. Pierwszy z nich mówi: „Chorągiew się porusza”. Na to drugi: „Nie, to wiatr się porusza”. W końcu odzywa się trzeci: „To umysł się porusza”.
Tym trzecim był podobno Szósty Patriarcha zen.
Użyję tej historii jako wygodnej metafory opisującej ten etap rozwoju, który nazywamy oświeceniem. Człowiek zwykle jest świadomy tylko jednego poziomu „ruchu” – myśli, że porusza się „tylko chorągiew” albo „jedynie wiatr”, albo „wyłącznie umysł” lub też w ogóle nie zdaje sprawy, że różne rodzaje „ruchu” istnieją. Mam wrażenie, że rozwój człowieka oznacza uzyskiwanie świadomości wszystkich trzech poziomów „ruchu”, o których mówi ta opowieść, i zapewne jeszcze o wielu innych, o których nie wspomina – równocześnie.
Nie będę zajmować się tu kwestiami mającymi oczywisty związek z powstawaniem określonego obrazu świata i systemów przekonań człowieka, to znaczy wpływem kultury i wychowania, historii osobistej, traum i kompleksów, fiksacji itp., które zwykle sprawiają, że uważamy naszą wizję rzeczywistości za jedyną jej wersję. Raz ustalona nie podlega zwykle bardzo dużym zmianom i człowiek pozostaje w tej wygodnej i bezpiecznej dla siebie niszy nawet wtedy, gdy czuje, że się w niej nudzi i nie rozwija. Interesują mnie takie sytuacje związane z pewnymi wydarzeniami, które tworzą dysonans poznawczy i próbują nas wybić z naszej koleiny pozornie „oczywistego” rozumienia rzeczywistości.
Chodzi o te cudowne i przerażające jednocześnie momenty, gdy człowiek zaczyna się zastanawiać, że może jednak jest trochę inaczej, niż mu się wydawało. Stanowi to zresztą główny temat wszystkich moich baśni. Ich osią jest sytuacja, gdy bohater odkrywa, że znajduje się w takim właśnie psychicznym „miejscu”. Najważniejsze jest jednak to, co dzieje się potem, jak człowiek na takie wydarzenie reaguje i co z tego wynika. Zwykle siła nacisku okoliczności wymuszających zmianę, ale również wewnętrzna gotowość człowieka do jej przyjęcia określają dalszy ciąg zdarzeń. Sądzę jednak, że dopiero kiedy człowiek dociera do granicy siebie, może się stać coś naprawdę ważnego. Jest to ten moment, o którym James Hillman pisał, że przemiana zaczyna się tam, gdzie nie ma już nadziei. Nadziei na utrzymanie starego systemu funkcjonowania.
Albert Camus w Micie Syzyfa zajmował się taką właśnie sytuacją. Skupiał się na Syzyfie schodzącym z góry po kolejnej nieudanej próbie wtoczenia kamienia, kiedy ten próbuje wreszcie objąć swój los i znaleźć dla niego jakiś punkt odniesienia.
Stajemy więc przed pytaniem, jak człowiek radzi sobie z tymi nieuchronnymi momentami w życiu, w których docierając z różnych powodów do granic swojego pojmowania rzeczywistości, musi albo je zmienić, albo też otoczyć swoją tożsamość jeszcze grubszym murem i nie dopuszczać do jej modyfikacji. Obrona status quo czy zmiana o zwykle niewiadomych i straszących nas konsekwencjach? – to decyzja, przed którą wówczas stajemy. Wydaje się, że w obliczu niepodważalnego doświadczenia związanego z obserwowaną zmiennością świata ludzka psychika wytworzyła dwie mocno spolaryzowane tendencje, oczywiście z całą masą wariantów pośrednich na tym continuum. Na jednym biegunie mamy na przykład Aborygenów australijskich lub konfucjanistów.
Jak pisze Andrzej Szyjewski:
Australijczyk, w odróżnieniu od nas, widzi świat jako rzeczywistość zdeterminowaną Czasem Snu, jednowariantową. Dlatego nie ma poczucia tragiczności, choć rzecz jasna w jego świecie istnieje nieszczęście […] jednak takie zdarzenia mają swoje miejsce w systemie światopoglądowym, są zrozumiałe. Zrozumienie nieszczęścia jest znalezieniem spokoju, wyzwoleniem od niego. Ceną za spokój jest stabilność, niezmienność. Dla Australijczyka miarą wszechrzeczy nie jest człowiek, lecz ciągłość. Więcej niż dziesięć tysiącleci izolacji zaowocowało całkowicie antyprogresywną cywilizacją. Odrzucenie zmiany, wszystkiego, co nowe jako źródło zaburzenia kosmicznego porządku, rutyna i regularność uznane za najlepszy sposób zachowania, wykreowały społeczeństwo, którego całe życie zanurzone jest w Czasie Snu. […] Lecz równowadze i spokojowi służyć miało rozpowszechnienie idei Czasu Snu, w którym wszelkie wzorce postępowania, w tym konfliktu i wojny, zostały ustalone raz na zawsze.
(A. Szyjewski, Religie Australii, Zakład Wydawniczy „Nomos”, Kraków 2000, s. 30.)
Po drugiej stronie, reprezentowanej na przykład przez myśl taoistyczną, mamy podejście dokładnie odwrotne – spokój i bezpieczeństwo jest osiągane przez akceptację stałej zmienności (z dwuwariantowym: afirmacyjnym i rezygnacyjnym podejściem do tematu). W tym ujęciu człowiek ma przyjąć życie jako egzystencję na ruchomym, ciągle zmieniającym się gruncie i współgrać z tym w jak największym stopniu. Taka jest istota natury i można/należy z nią po prostu płynąć. Wszelkie próby przeciwstawiania się temu są jak walka słupa z trzęsieniem ziemi.
Jako dygresję, ale związaną z tematem, przywołam interesującą koncepcję, która wyjaśnia powstanie konfucjanizmu i taoizmu – dwóch przeciwstawnych w tej materii podejść – położeniem geograficznym. Konfucjanizm powstawał w warunkach niekorzystnych przyrodniczo – zimna północ Chin, gdzie stabilność, bezpieczeństwo i wsparcie społeczne musiały być niezwykle ważne (stąd kierunek na niezmienność), podczas gdy taoizm pojawił się na południu w łagodnym klimacie między dwiema wielkimi rzekami, co musiało sprzyjać powolnemu i indywidualistycznie medytacyjnemu podejściu, obserwującemu zmienność i przepływ rzeczy.
Wydaje się, że te dwa podejścia możemy również ob- serwować w prawdopodobnie najbardziej dolegliwej dla człowieka sprawie dotyczącej zmienności, to znaczy w kwestii ludzkiego przemijania. Z jednej strony mamy wszelkie koncepcje negujące śmierć, od religijnych obiecujących życie wieczne po pomysły kosmiczno-duchowo-reinkarnacyjne i wcześniejsze chowanie zmarłych pod podłogą chaty. Z drugiej zaś strony funkcjonują podejścia podkreślające oczywistość zmienności, biologiczno-materialistyczne punkty widzenia, które traktują ludzi na równi ze zwierzętami i określając przeznaczenie człowieka po śmierci, stosują ekologiczną metaforę „stołu biesiadnego dla innych zwierząt”.
Pojawia się we mnie pokusa, by spróbować przenieść te dwie podstawowe tendencje ludzkiej psychiki na teren psychologii i psychiatrii. Czyżby przejawiały się one również poprzez „podstawowe zaburzenia psychiczne” – manię jako biegun zmienności – i depresję jako zastygnięcie/zamrożenie w stałości (z możliwym wariantem dwubiegunowym)? Czy mogłoby to oznaczać, że tzw. choroby psychiczne w najbardziej istotowym sensie odwzorowują podstawowe próby radzenia sobie z najbardziej esencjalnym doświadczeniem ludzkiego życia – doświadczeniem nieuchronnej zmiany? Byłoby to może bliskie podejściu Ronalda D. Lainga, który definiował wszak psychozę jako trudną do zrozumienia dla innych próbę odpowiedzenia sobie na pytanie, jak żyć. Nawet jednak gdy przyjmiemy, że psychika ludzka jest ograniczona ramami tej polaryzacji, nie odpowiada to na pytanie, co wspiera, a co blokuje psychiczną drogę człowieka w stronę jednego bądź drugiego bieguna.
Myślę, że największe niebezpieczeństwo, które prowadzi do petryfikacji znanych nam sposobów rozumienia rzeczywistości, jest związane z całkowicie ludzką i naturalną tendencją do uciekania od stanu napięcia i dyskomfortu – pewnie zresztą dlatego tak łatwo i w sposób „oczywisty” jej ulegamy. Psychika zwierząt „pracowała” nad tym od dawna – pewne mechanizmy obronne można obserwować już u istot stojących niżej w ewolucyjnej drabinie. Dysponujemy więc wieloma narzędziami, które umożliwiają nam uniknięcie konfrontacji z niewygodnymi dysonansami poznawczymi. Są to różnego rodzaju mechanizmy eliminujące zagrażające doświadczenia ze świadomości (wyparcie, stłumienie), ich „bezpieczną obróbkę” (racjonalizacje), przerzucenie na świat zewnętrzny (projekcja) lub interpretacje pozwalające na to, by „nowe” doświadczenia bezpiecznie i bezkolizyjnie wpasować w istniejący od dawna system odniesień. Stara zasada brzytwy Ockhama, zwana też regułą oszczędności, mówiąca, że nie należy tworzyć bytów ponad potrzebę, jest wiecznie żywa i nieustająco świeci tryumfy. Jeżeli wspomniane metody nie skutkują ze względu na zbyt ewidentną lub długotrwałą sprzeczność między wyznawanymi poglądami a rzeczywistością, a nacisk zdarzeń wymuszających zmianę jest bardzo duży, efekty mogą być dramatyczne. Doświadczył tego niegdyś Carl Gustav Jung. Po wykładzie, na którym prezentował swoje odkrycia dotyczące nieświadomości zbiorowej, podszedł do niego pewien mężczyzna i powiedział: „Jeżeli to, co Pan przed- stawia, jest prawdą, to natychmiast wracam do domu, aby strzelić sobie w łeb!”.
Niewątpliwie mniej radykalną i bardziej powszechną metodą radzenia sobie w tego typu sytuacjach jest poszukiwanie pomocy w rozwiązaniu tego dylematu u wszelkie- go rodzaju autorytetów, zgodnie ze sprawdzoną, dziecięcą strategią, którą wszyscy znamy: „Szukajmy kogoś, kto zrobi to za nas!”.
I tutaj zwykle ustawia się kolejka chętnych do zbawiania „naszych dusz i ciał”. Mamy w tym względzie, przynajmniej na początku, zawsze kłopot z nadmiarem wyborów niż z brakiem możliwości. Znaczna część osób, z którymi mam przyjemność pracować, „zaliczyła” wcześniej przynajmniej kilka innych ścieżek (im dłużej pracuję z ludźmi, tym rza- dziej mam złudną nadzieję, że na mnie się to zakończy). Większość tych dróg jest bardzo szacowna i ma długą tradycję – religie, filozofie, metody fizycznego i duchowego rozwoju, sekty i temu podobne propozycje. Nie chcę przez to powiedzieć, że są to metody bezużyteczne, lecz jedynie zwrócić uwagę na dwie ważne kwestie z tym związane. Po pierwsze, osoby poszukujące chcą dostać „jedynie słuszne, zagwarantowane i obiektywnie właściwe” rozwiązanie, co wydaje się mało prawdopodobne, a nawet gdyby tak było, to w obliczu wielości rozwiązań ludzki umysł, który funkcjonuje w sposób dualistyczny, podsuwa nam na przykład taką pułapkę: „Czy mam żyć pełnią życia, czy też jednak stosować się do protestanckiej etyki pracy?” lub „Czy ćwiczyć jogę, czy też bardziej właściwe byłoby zapisać się na zumbę?”. I po drugie, bez względu na dokonany wybór i ewentualne większe lub mniejsze wątpliwości z tym związane, bardzo często te decyzje są dokonywane przez człowieka w sposób „zewnętrzny”, to znaczy powierzchowny, bez kontaktu z istotową warstwą decyzyjną danej osoby.
Z pewnego punktu widzenia jest to oczywiste – zasada unikania napięcia i dyskomfortu nadal działa, a inna podstawowa strategia pod tytułem „Załatwić to jak najszybciej i mieć z głowy” skłania nas do szybkich wyborów i nie pozwala na dotarcie do głębszych pokładów samego siebie. Stosujemy wtedy zwykle metody wyboru oparte na statystyce, modzie lub wzorcach rodzinnych i kulturowych. Dlatego też myślę, że rację miał wzmiankowany już James Hillman czy wcześniej Albert Camus, zwracając uwagę na to, że dopiero sytuacje graniczne stwarzają prawdziwą szansę rozwoju jednostki. Tym bardziej że „mistyka typu instant” – jak trafnie kiedyś nazwał to zjawisko Aldous Huxley – kwitnie od dawna, oferując pociągi ekspresowe do różnych wersji nieba, czy to przy pomocy ayahuasci, ustawień hellingerowskich czy wielu innych metod, żeby wymienić tylko te ostatnio najczęściej stosowane. Pozostałe niebezpieczeństwa związane z rozwojem są, moim zda- niem, tylko konsekwencją lub kontynuacją powyższych.
Co w takim razie może nam pomóc w tych niezwykle trudnych sytuacjach życiowych kryzysów i dylematów? Myślę, że przede wszystkim warto pamiętać o tym, że projekt „człowiek” jest niewyobrażalnie skomplikowanym zadaniem, a projekt „sensownie rozwijający się człowiek” – prawie niemożliwym do realizacji. Jestem też gorącym zwolennikiem poglądu, który oddaje pewna prawdziwa, choć żartobliwa opowieść.
Otóż w antropologii po odkryciach Darwina funkcjonowała przez wiele lat koncepcja „poszukiwania zaginionego ogniwa”. Było to w sposób oczywisty niezgodne z myśleniem darwinowskim poszukiwanie istoty stojącej ewolucyjnie między małpą a człowiekiem. Uczeni spierali się jednak na ten temat przez wiele dziesiątków lat, aż w końcu ktoś stwierdził: „Znalazłem rozwiązanie – brakującym ogniwem między małpą a człowiekiem jesteśmy MY!”.
Sądzę, że najważniejszym elementem pomocnym na drodze dochodzenia do naprawdę własnej odpowiedzi na pytanie o istotę funkcjonowania szeroko pojętej rzeczywistości i niefiksowanie się na najbardziej nawet prawdopodobnie wyglądających rozwiązaniach jest coś, co nazwałbym „przyjęciem własnego losu” – nie w sensie pogodzenia się z nim, lecz w znaczeniu uznania go takim, jaki jest, i rozpoczęcia działań badających – w nawiązaniu do użytej już metafory – co „oprócz chorągwi w tej całej historii się porusza”? Oznacza to uczynienie ze swoich doświadczeń i życia stałego przedmiotu badań i refleksji oraz odkrywanie kolejnych jego warstw. Myślę też, że niezbędna jest elementarna odwaga, cierpliwość i wytrwałość, która pozwala pozostawać na tej ścieżce w trudnych momentach, a nie próbować iść na skróty i nie dać się uwodzić łatwym rozwiązaniom. Niezwykle potrzebna jest również postawa otwartości na wszystko, co wydaje się „absurdalne, niemożliwe i bez sensu”, bo to są zwykle określenia, których używa się dla obrony wewnętrznego i zewnętrznego status quo, a jak pokazują dzieje wszelkiego rodzaju odkryć, tylko takie podejście jest podstawą pełnego świeżości i ekscytacji spojrzenia, uwalniającego nas od konieczności buksowania w starych koleinach.
Wszystko to prowadzi do wykształcenia podejścia, które postrzega pojawienie się „zagrażających nam wydarzeń” jako szansę rozwojową, a nie nadchodzącą życiową katastrofę. Gdy już udało się nam te postawy wewnątrz siebie zbudować, pozostaje wtedy tylko wszystkie te nitki utkać razem i cieszyć się z efektu. Nawet jeżeli jeszcze niewiele z niego rozumiemy, stwarza się wówczas szansa na pojawienie się wielkich wglądów. Dobrze jest też pamiętać o metaforze żaby, która siedzi na dnie studni i wydaje się jej, że niebo, które widzi w obramowaniu cembrowiny, jest całym niebem, a dopiero po wdrapaniu się na górę może zobaczyć, jak bardzo się myliła. Chciałbym jednak, składając hołd Jamesowi Hillmanowi, rozszerzyć tę metaforę, by rozwój nie kojarzył się jedynie z jego „prometejską” wersją drogi wzwyż. Myślę – może podpisałby się pod tym i Hillman – że żaba może spokojnie odbyć podróż w przeciwną stronę – w dół. Może to być podróż nawet ciekawsza i bardziej ubogacająca – wtedy po prostu zobaczy całe niebo na antypodach!
Mam nadzieję, że w Czytelniku nie powstało poczucie, że oto czyta kolejną wersję „drogi do zbawienia”. Chciałem jedynie podzielić się refleksjami wynikającymi z własnych doświadczeń z samym sobą i z kontaktu z innymi dziobakami próbującymi szukać swoich odpowiedzi. Nie chciałbym też, by powstało wrażenie, że ta droga musi być męcząca i długa. Jeżeli jednak pojawiło się ono, ufam, że nie stracicie chęci do podążania ścieżką rozwoju i nadziei na osiągnięcie oświecenia. Nawet jeśli bowiem wydaje się to niemożliwe lub zbyt trudne, to zawsze pozostaje nam wierzyć, że może ono przyjść do nas „mimochodem”, jak w poniższej historii.
W pewnej zaginionej sutrze zamieszczona jest opowieść o mniszce Uptalavarnie, uczennicy Sakjamuniego, która w jednym z poprzednich wcieleń była słynną kurtyzaną. Pewnego razu dla czczej rozrywki założyła ona mnisią szatę, używając jej do nieprzystojnego tańca i niegodnych zachowań. Czyn ten sprawił, że przeżywała okropne cierpienia w piekle przez wiele kalp, jednak zasługa związana z samym założeniem mnisiej szaty była tak ogromna, że Uptalavarna odrodziła się za życia Sakjamuniego i osiągnęła przebudzenie.
Ta historia pokazuje nam, że – przynajmniej w Indiach – ten sam czyn może najpierw przynieść karę i ogromne cierpienie, a następnie spowodować otrzymanie niezwykłej nagrody, a więc może być jednocześnie winą i zasługą. Uptalavarna może nie tyle dostąpiła przebudzenia z powodu swojego niecnego czynu, ile raczej to niegodne działanie było koniecznym elementem na jej drodze do oświecenia. Opowieść o niej zdaje się pokazywać, jak meandryczne mogą być ścieżki wspierające ludzki rozwój oraz że wizja drogi do oświecenia w postaci wieloletnich wyrzeczeń i długotrwałych medytacji niekoniecznie musi być zgodna z prawdą.
Trzeba tylko znaleźć właściwą mnisią szatę do „niegodnego zachowania”.
Autor, pisząc książkę, zawsze prowadzi dyskurs nie tylko z różnymi częściami samego siebie, ale też z innymi osobami i autorami, ich poglądami czy wydarzeniami z ich życia, do których odnosi się jawnie lub w sposób ukryty i z których w pewien sposób korzysta. Nie sposób wymienić wszystkich osób, którym książka zawdzięcza swoje powstanie, zresztą byłoby to chyba niemożliwe. W każdym razie chciałbym im wszystkim bardzo podziękować i będzie mi niezmiernie miło, jeżeli ktoś rozpozna siebie lub odkryje swoją inspirację w jakimś fragmencie tej książki.
Poglądy psychologiczne, które tu prezentuję, wykroczyły już daleko poza psychologię procesu, od której wiele lat temu zaczynałem. Mam jednak nadzieję, że nadal pozostaną dla Czytelnika interesujące.
Warszawa, wrzesień 2015