Dżungla jest jak nieświadomość, pomysł, że możesz być jej partnerem jest żałosnym dowodem człowieczej pychy. Nie możesz jej nic dać ani zabrać, ona cię nawet nie zauważa. Możesz z nią walczyć, modlić się do niej, prosić ją o coś ale nie ma to kompletnie żadnego znaczenia. Może cię zabić albo uleczyć ale wszystko to dzieje się bez związku z tobą. Nie ukarze cię gdy przekroczysz jej prawa, bo ona o to nie dba, błogosławieństwo zaś nie przyjdzie gdy się ukorzysz, bo jesteś dla niej nikim. Nie możesz tam być gościem, bo cię nie zaprosiła, nie możesz także liczyć, ze coś dostaniesz, gdy będziesz posłuszny. Możesz być jedynie podróżnikiem ale wyłącznie na własną odpowiedzialność z poczuciem, że cokolwiek zrobisz nie ma żadnego znaczenia. Tutaj nawet drzewa mają zęby – naprawdę! W dżungli dowolne wyposażenie, które masz jest totalnie niewystarczające, buty na wibramie nie dają rady w deszczu, ubranie może się podrzeć w 10 sekund a każdy upadek grozi czymś naprawdę poważnym.
Dżungla jest jak nieświadomość – doskonale obojętna wobec wszystkiego.
Procesowy pomysł, że jak będę żył w zgodzie z tao, to wszystko będzie dobrze, wydaje się w tym kontekście absurdalny. Po pierwsze skąd miałbym wiedzieć, co to znaczy a poza tym jawi się to znowu jako koncepcja, że jak będę posłuszny wobec czegoś większego ode mnie to wszystko będzie dobrze. Tylko to „większe ode mnie” nawet nie ma pojęcia o moim istnieniu. Kurt Vonnegut tworząc w jednej z książek religię Boga Doskonale Obojętnego miał absolutną rację.
W tym kontekście naprawdę głęboka psychoterapia nie ma żadnego sensu, bo w rejonach gdzie mogłoby to mieć miejsce nic nie możemy, nie mamy żadnej sprawczości ani też nawet nic o nich nie wiemy, pozostaje to w sferze wyłącznie myślenia życzeniowego. Psychoterapia może mieć sens jedynie gdy dotyczy sfer, na które mamy jakikolwiek wpływ. I jak mówił Bateson: Nauka bada, nie dowodzi. Dodałbym tylko, że z tego badania nic konkretnego w sensie przewidywania czy wymiernych korzyści nigdy przynajmniej w tej sferze nie będzie.
Przy przelocie z Jakarty do Banda Aceh konfiskują mi wszystkie środki na odstraszanie komarów, mówią że to trucizna i że u nich nie wolno. Nie pomaga gdy psikam na siebie, żeby pokazać że to niegroźne, chyba chodzi bardziej o ten obrazek z wybuchem na etykiecie. Zastanawiam się, bo na Sumatrze malaria i denga są dość powszechne.
Prowincja Aceh na północnym czubku Sumatry jest jedynym miejscem w Indonezji, gdzie bezwzględnie stosuje się Szariat i to w sposób zalegalizowany umową z rządem. Kary chłosty a nawet ukamieniowania mają tutaj miejsce dość często. Podobno nawet karano zachodnich turystów za zbyt przyjacielskie zachowania wobec tutejszych kobiet. W tym kontekście czuję się nieswojo, gdy kobiety chcą robić sobie ze mną zdjęcia. Ale w Banda Aceh nie czuję niechęci, ludzie są życzliwi i pomocni. Jedyny kłopot występuje, ale to ma miejsce w całej Indonezji, gdy próbujesz uzyskać dowolną informację, na przykład kiedy odchodzi prom i sprawdzasz to w pięciu punktach dostając pięć rożnych odpowiedzi a ostatecznie rzeczywistość okazuje się jeszcze inna.
Na prom mający mnie zawieźć na Pulau Weh oczywiście się spóźniłem, bo przyjechałem tuk-tukiem według najwcześniejszej przepowiedni godziny odjazdu a i tak brama już była zamknięta. Ale gdy zaczynam mówić jak bardzo mi zależy, żeby teraz popłynąć, facet pokazuje mi ścieżkę z boku furtki pozwalającą wejść na prom z tyłu, bez biletu. Indonezyjczycy nie są aż tak praworządni – mówi mi na statku jeden z marynarzy.
Kiedy się idzie jakąś godzinę przez dżunglę od wioski urwistym brzegiem wzdłuż morza dochodzi się do małej zatoczki, gdzie oprócz piaszczystego kawałka plaży można pływając z maską w morzu podziwiać wspaniały koralowy ogród z cudownymi kolorowymi rybami różnej wielkości, czasem udaje się też zobaczyć żółwie. A najważniejsze, że nikogo tam nie ma. Jeżeli pójdzie się jeszcze kawałek dalej, kilka minut aż na koniec cypla to dochodzi się do małego pagórka, z którego jest piękny widok na morze, natomiast jest też coś dziwnego. Droga na pagórek wiedzie nieregularnym szpalerem drzew poowijanych białym płótnem a na szczycie stoi mała chata a właściwie buda. W środku obramowane miejsce wypełnione białymi otoczakami, nad nim moskitiera a w „nogach” stoi kamień ok. 60 cm przypominający ludzką sylwetkę owinięty też białym płótnem. Wygląda to jak grobowiec muzułmański z dawnych czasów ale ta moskitiera? A z boku leżą jakieś mapy, dokumenty? Dziwna historia.
We wsi trudno jest dowiedzieć się czegokolwiek, ich aż tak bardzo nie interesuje przeszłość. W końcu jednak udaje mi się wydobyć informację, że jest to rzeczywiście grób słynnego imama z 17 czy 18 wieku. Ktoś wspomina o jakiejś historii z jego piękną żoną, przewija się też coś na temat jakiegoś Niemca, który kilkanaście lat temu kupił kawałek ziemi w tamtej okolicy ale szybko wyjechał i nie wrócił. Jestem w tym miejscu jeszcze kilkakrotnie, odkrywam jeszcze jeden grób, mocno zapuszczony. Moja wyobraźnia zaczyna mocno pracować, mam dosyć materiału projekcyjnego na dobre opowiadanie.
Stosunek do białego człowieka jest w tym kraju bardzo powikłany, z jednej strony jest on dostarczycielem pieniędzy i należy to wykorzystać na wszelkie możliwe sposoby. Zachodni turysta płaci zawsze więcej i to jest dla wszystkich oczywiste. Znajduje to też uprawomocnienie w ustawach rządowych, jakieś dwa lata temu podniesiono opłaty dla obcokrajowców za zwiedzanie. Na przykład za wejście w niedzielę na punkt widokowy skąd widać wulkan Merapi w Parku Narodowym koło Kaliurang Indonezyjczyk płaci 8 tysięcy rupii, obcokrajowiec 226 tysięcy (1 dolar to 13 tys. rupii). Ale na przykład za wstęp do Muzeum Narodowego w Jakarcie płacę już tylko 10 tysięcy.
Z drugiej strony kontakt z białym człowiekiem jest jakimś źródłem nobilitacji, na ulicy wiele osób prosi o wspólne zdjęcie. A najbardziej kuriozalna historia zdarzyła się, gdy podczas rozmowy przy śniadaniu w jednym z hosteli chłopak może 19 letni zwraca się do mnie nagle z prośbą, że jego dziewczyna ma dzisiaj urodziny i czy mógłby nagrać na komórkę i przesłać jej moje życzenia. Ta podwójność sprawia wiele trudności w kontakcie, gdy ktoś oferuje swoją pomoc trudno szybko odczytać jak jest jego czy jej motywacja.
To kraj katastrof, każdy rejon, w którym jestem ucierpiał w jakimś momencie z powodu wybuchu wulkanu, trzęsienia ziemi, powodzi, lawin błotnych, tsunami. To wysokie koszty życia w jednym z najbardziej bogatych ekosystemów na Ziemi. Banda Aceh jest jednym z miejsc, które niezwykle ucierpiało podczas tsumani w 2004 roku. Dwudziestego szóstego grudnia 2004 roku w prowincji Aceh zginęło 170 tys. ludzi a infrastruktura została zniszczona na 800 km linii brzegowej. Muzeum Tsunami w tym mieście jest takie sobie ale prezentowane tam zdjęcia porażają.
W tej chwili wszystko już odbudowano dzięki ogromnej pomocy międzynarodowej, oglądam tylko celowo pozostawione ślady przeszłości – w pobliskiej wsi statek wbity w dach domu czy też 2,5 tonowy generator prądu, który woda zaniosła 4 km w głąb lądu.
Ale też to kraj motyli, które są dosłownie wszędzie, nie tylko w dżungli czy w wioskach ale w miastach, parkach, na ulicach.
Już prawie przyzwyczaiłem się do tego, że muzułmańskie modlitwy budzą mnie o 4 rano ale w Berastagi mieszkam blisko meczetu, z którego nagłośnienie jest tak duże a modlitwy o wiele dłuższe i częstsze niż zwykle, że wyjeżdżam kompletnie niewyspany. Wczoraj wspinałem się na wulkan Sibayac, dzisiaj miałem zamiar wejść z przewodnikiem na dużo trudniejszy Sinabung ale ten wybuchł w nocy. Chmura pyłu jest tak duża, że w miasteczku odległym o 30 kilometrów ludzie chodzą z parasolami. Ale na szczęście nie trzeba było nikogo ewakuować ani też Sinabung, który w poprzednich latach zabił wiele osób tym razem nikomu nic poważnego nie zrobił.
Wracając dzisiaj z wycieczki w góry trafiam w wiosce na wesele. Usłyszałem głośną muzykę a gdy podszedłem zostałem entuzjastycznie zaproszony na przyjęcie. Brat panny młodej wszystko mi wytłumaczył, kobiety ugościły jedzeniem ale najlepsza była mała scena, na której mocno pozasłaniane po muzułmańsku kobiety tańczyły i śpiewały wyraźnie po amatorsku do mikrofonu.
Wczoraj dwie młode Europejki, z którymi jadę do Bukit Lawang, gdzie w dżungli można oglądać orangutany. Rozmowa taka sama jak zwykle, mówią, że są w Indonezji ponad dwa miesiące. Pytam, gdzie były ale pada nieoczekiwana odpowiedź, że cały ten czas spędziły właśnie w Bukit Lawang, gdzie panuje wspaniałą atmosfera a teraz tylko wyskoczyły na kilka dni w inne miejsce. Pytam na czym polega ta wspaniała atmosfera. Och, jest cudownie, mówią, chłopaki z wioski przychodzą zawsze wieczorem grać i śpiewać, oni to mają we krwi. Są tacy przyjacielscy, pijemy piwo i dobrze się bawimy. Przyjechaliśmy tam bardzo późno i z różnych powodów musiałem zostać na jedną noc w tym ich hostelu. I było to bardzo dziwne doświadczenie gdy po szybkiej kąpieli usiadłem, żeby coś zjeść we wspólnej przestrzeni. Dużo piwa i hałasu, w knajpie siedzą głównie młode Europejki i kilku Indonezyjczyków okazujących im ogromną atencję. Dziewczyny są zachwycone, wygłodniałe uwagi nie zdają sobie tylko sprawy, że chłopaki „pracują” na swoje piwo, jedzenie, na zatrzymanie turystek na dłuższy pobyt w tym miejscu, za który będą musiały zapłacić, na pieniądze za wycieczkę po okolicy, może na jakiś romans czy coś więcej. Osobną kwestią jest główna atrakcja Bukit Lawang – dżungla i orangutany, które można w niej oglądać. Jeden z cudownie uśmiechających się chłopaków przy naszym stole przedstawia się w końcu jako licencjonowany przewodnik (pokazuje jakiś dokument w Bahasa, który przypomina bardziej legitymację szkolną) i proponuje unikalną wycieczkę do dżungli. To już są całkiem niezłe pieniądze ale chłopak świetnie wie jak to ładnie podkręcić. Trzy dziewczyny już się na to złapały, choć widać doskonale jak jest to grubymi nićmi szyte. Nie protestuję, bo po co? Będą miały picowaną wyprawę do dżungli dla turystów, żeby głupi Europejczyk miał poczucie jaki jest wspaniały i jak wiele przeżył. Nie ma co im zabierać złudzeń. Ale gdy widzę następnego dnia te wszystkie dziewczyny zachwycone „cudowną atmosferą” i życzliwością miejscowych, wożone na skuterach przez chłopaków z wioski, to jakoś chce mi się stamtąd uciekać.
Uciekłem do Kupu kupu Garden, miejsca daleko za wsią prowadzonego przez Indonezyjczyka i Australijkę. Jestem sam – za daleko, żeby komukolwiek chciało się tam dojść a poza tym nie ma wifi a generator daje prąd tylko na 2 godziny dziennie. Kupu kupu to motyle, są przepiękne i jest ich niesamowicie dużo. Małpki rozrabiają wzdłuż rzeki. Przez całą noc ściana deszczu, która sprawia wrażenie, że za sekundę na dobre rozwali przeciekający dach. Noce w dżungli są tak głośne, że nie można spać ale ten hałas koi – nie niepokoi.
Orangutany są obłędne, trudno uwierzyć, że mamy z nimi aż 96% takich samych genów. Przez lata był tutaj prowadzony projekt dokarmiania zagrożonego gatunku, od kilku lat są już „na swoim” i dobrze im idzie. Z powodu dużej wspólnoty genów istnieje ogromne niebezpieczeństwo wszelkiego rodzaju infekcji w obie strony dlatego trzeba bardzo uważać, również dlatego, ze bywają agresywne. Mój sprawdzony w wielu miejscach na świecie ( również np. w Amazonii czy na pustyniach) Nikon nie wytrzymuje warunków tutejszej dżungli i drugiego dnia odmawia współpracy. Ale dzięki temu mogę się bardziej koncentrować na tym, co mnie otacza.
Swoją drogą warunki klimatyczne na Sumatrze są ogromnie przeciążeniowe. Wszystko oblepia, należałoby się kąpać i zmieniać ciuchy co godzinę. Ale po kilku dniach człowiek przywyka do potu, wilgoci, brudu i smrodu. Natomiast nie rozumiem jednej rzeczy i nikt nie potrafi mi tego wyjaśnić, teoretycznie jest pora sucha a praktycznie codziennie nie pada a leje i to często po parę godzin. No i to niewyobrażalne gorąco, choć noce w dżungli są chłodne.
Droga jest dla mnie zawsze najważniejszym doświadczeniem, jedynym czasem „pomiędzy”, gdy jestem uwolniony od konieczności zajmowania się różnymi sprawami. Stanowi cudowne oderwanie się od upierdliwości tego świata a jednocześnie pozwala pozostawać z nim w kontakcie nie odchodząc zbyt daleko od siebie.
Zawsze zalecam, żeby uczyć się o konfliktach z życia a nie z teorii.
Przypomniałem sobie jak wiele lat temu, gdy po raz pierwszy byłem w Azji przydarzyła mi się historia, która mnie sporo nauczyła w tej dziedzinie.
Któregoś dnia znalazłem się w małej wiosce zagubionej wśród dżungli. Zobaczyłem informację, że jest tam miejsce dawnego kultu związanego z kanibalizmem. Dziewczyna przy wejściu powiedziała, że muszę zapłacić za wstęp. Pieniądze były niewielkie ale gdy dając je poprosiłem o bilet a ona odparła, że nie daje biletów, coś we mnie wstąpiło. Powiedziałem jej, że nie ma tu żadnej informacji, że za wstęp trzeba płacić i jak nie ma biletu, to nie dostanie pieniędzy. Brak informacji, dodałem, oznacza, że wstęp jest wolny. Najwyraźniej z jakichś powodów chciałem narzucić jej „nasze” metody myślenia. Do rozmowy wtrącił się mężczyzna i sytuacja szybko rozwinęła się w emocjonalny spór bez możliwości rozwiązania, bo obie strony miały niepodważalne argumenty. Po kilkunastu minutach dziewczyna, która przysłuchiwała się kłótni, powiedziała, że mogę obejrzeć sobie to miejsce bez pieniędzy i dodała, że niech mnie bogowie błogosławią. Odchodząc stamtąd miałem mocno mieszane uczucia, które sprawiły, że zdecydowałem się na szybką pracę wewnętrzną. Obstawiłem oba stanowiska, stanąłem w miejscu neutralnym a następnie w pozycji facylitatora i ostatecznie doszedłem do wniosku, że zachowałem się bez sensu próbując narzucić swoje reguły jak gdyby były lepsze niż te obowiązujące w wiosce. Poza tym pieniądze były naprawdę znikome i odkryłem, że to „ideolog” we mnie rozpętał tę całą historię. Zdecydowałem się wrócić do tamtego miejsca. Szczerze przeprosiłem ich za moje zachowanie, powiedziałem, że jest mi naprawdę przykro za zaistniałą sytuację i wyciągnąłem pieniądze, żeby zapłacić za wstęp.
Scenariusz euroamerykański.
Dziewczyna uśmiechnęła się miło, przyjęła przeprosiny i pieniądze. Zjedliśmy jakieś owoce a ona opowiedziała mi całą historię tego kultu i miejsca. Rozstaliśmy się jak przyjaciele.
Scenariusz prawdziwy.
Dziewczyna spojrzała na mnie i powiedziała, że nie chce moich pieniędzy. Nie było w niej jednak ani obrażenia, poczucia wyższości ani innych negatywnych uczuć. Pomyślałem, że mnie nie zrozumiała więc przeprosiłem raz jeszcze i ponowiłem prośbę o przyjecie zapłaty. Ale ona dalej spokojnie podtrzymała swoje stanowisko. Wtedy zrozumiałem, że nie weźmie pieniędzy, bo ten banknot jest obciążony emocjami i historią, w której nie chciała brać udziału. Przyjmując pieniądze uprawomocniała by niejako całą sytuację, w której nie miała ochoty uczestniczyć. Nie czuła do mnie żadnych negatywnych emocji ale też bardzo spójnie nie chciała, żeby to zdarzenie w jakikolwiek sposób zostawiło ślad w jej psychicznym świecie.
Zrobiło mi się bardzo lekko, gdy przyjąłem jej punkt widzenia i mam w sobie tę lekkość zawsze gdy udaje mi się być takim jak ona.
Jezioro Toba jest przepiękną, gigantyczną kalderą o powierzchni 1700 km kwadratowych z wypiętrzoną pośrodku wyspą wielkości Singapuru. To tradycyjne miejsce wakacji dla mieszkańców Sumatry i obowiązkowe do zwiedzania dla obcokrajowców. Jest tu rzeczywiście pięknie i spokojnie, pewnie dlatego że już trochę po sezonie. Ika, u której jem wieczorny posiłek we wsi mówi, żebym przyszedł nie wcześniej niż o siódmej bo do szóstej ma aerobik. Jest singielką, ma 38 lat, mówi, że nie jest jej łatwo, bo zarówno tu, wśród Bataków jak i w całej Indonezji jest tak silne parcie na rodzinę, że samotna kobieta nie ma żadnej pozycji. Ale po dwóch dniach zaczyna mi się nudzić, nastrój nieco depresyjny, mało tu się dzieje oprócz tego, że wszyscy polują na turystów.
Narkotyki są tu nielegalne i za przemyt grozi kara śmierci. Ale z drugiej strony na każdym kroku proponują ci bardzo mocną marihuanę a w knajpach oficjalnie reklamują „magic mushroom” – silny środek, o którym mówią „quick ticket to the moon”.
Wyobraźnia białego człowieka w odniesieniu do pieniędzy jest tu mocno ograniczona. Jadę gdzieś lokalnym autobusem, wiem, że podróż będzie trwała ok. 2 godzin. Oczywiście na wszelki wypadek przed wejściem pytam ile to kosztuje. 25 tysięcy rupii – słyszę, to niecałe 2 dolary, szybko przeliczam w głowie, ok myślę porównując z innymi przejazdami. Jednak poznana za chwilę Włoszka, która jest na wolontariacie w miejscowym szpitalu mówi mi, żebym nie płacił więcej niż 15 tysięcy bo tyle to kosztuje. 15 tysięcy to odrobinę więcej niż 1 dolar – za 2 godziny jazdy.
Jawa w porównaniu z Sumatrą jest o wiele bardziej „uporządkowana”, cywilizowana, na kilkakrotnie mniejszej przestrzeni ma też kilkakrotnie więcej ludności (chyba połowę całej populacji Indonezji czyli 150 milionów). Ale też w tamtą stronę idzie większość ruchu turystycznego, tam też w przeszłości powstawały największe królestwa.
Buddyjski Borobodur zachwyca swoją zwartością. Angkor Wat w Kambodży czy Bagan w Myanmar są rozrzucone, wiele wspaniałych budowli na dużym terenie. A Borobodur w swojej architekturze i wspaniałych płaskorzeźbach jest też w jakiś sposób rozbuchany ale wszystko to jest ascetycznie zamknięte w kwadracie 123×123 metry, który wznosi się w górę aż do wielkiej stupy w kształcie dzwonu na szczycie.
Skupianie się na „tu i teraz”, na aktualnym doświadczeniu, proponowane przez wiele podejść terapeutycznych czy duchowych ma jednak sporo wad.
Niezależnie od ukrytych wzorców strukturalizujących doznania jednostki, co sprawia, że tak naprawdę nie wiadomo kto i czego doświadcza, istnieje bardzo ważne ograniczenie, które w pewien sposób podważa istotność aktualnego doświadczenia, tak podstawowego dla paradygmatu myślenia psychologii procesu czy terapii gestalt. Przykład Borobodur znakomicie pokazuje to zjawisko. Wyobraźmy sobie, że zwiedzacie ten kompleks, podziwiacie wspaniałe płaskorzeźby, wchodzicie na kolejne piętra świątyni, zachwycacie się stupami w kształcie dzwonu i „nielegalnie” próbujecie dotknąć posągi Buddy ukryte wewnątrz nich. To jest wasze aktualne doświadczenie, jednak chyba nikt, kto nie przeczytał o tym wcześniej, nie wie, że znajduje się w środku ogromnej, trójwymiarowej mandali. Aby tak się stało musiałby spojrzeć na Borobodur z lotu ptaka i wtedy wszystko stałoby się jasne. A więc z pewnego punktu widzenia można by powiedzieć, że aby pewna podstawowa informacja mogła do nas dotrzeć musielibyśmy odejść od aktualnego doświadczenia. Pozostawanie jedynie w jego sferze całkowicie uniemożliwia nam uzyskanie świadomości czegoś, co jest niezwykle istotne.
Taka sytuacja dotyczy każdego innego doświadczenia jednostki.
Hinduistyczny kompleks Prambanan robi niezwykłe wrażenie, może też dlatego, że po Borobodur trudno sobie wyobrazić, że w pobliżu może znajdować się coś równie pięknego. Ale najwspanialsze jest to, że te dwa kompleksy są od siebie odległe o może 50 kilometrów i powstały w bardzo niewielkim odstępie czasu. Dwa wspaniałe, wielkie, królestwa różnych religii harmonijnie funkcjonujące tuż obok siebie. Jest się od kogo uczyć.
Pod wieczór znajduję się na tyłach Prambanan. W odległości może kilkuset metrów zbudowano tu otwartą scenę teatralną na której wystawiają balet na motywach Ramajany. Ale to dla turystów, balet od lat jest ten sam, natomiast pomysł zbudowania teatru w tym miejscu jest genialny.
To są te najważniejsze zabytki ale świątyń każdego rodzaju jest tutaj pełno. W małej wsi pod Berastagi widziałem na przykład dokładną kopię wspaniałej i ogromnej pagody Shwedagon, którą kiedyś zwiedzałem w Yangon.
Wczoraj w Jakarcie demonstracja bezrobotnych. W parku, gdzie przemawiają liderzy pnie drzew są
ustrojone a pomiędzy nimi zawieszono ewidentne „łapacze snów”. Gdy pytam o to, mówią, że to tylko dekoracja, gdy mówię, że u Indian Północnoamerykańskich to urządzenie do łapania snów śmieją się i przytakują ale nie jestem pewny czy rozumieją o co mi chodzi.
Antropologia kulturowa pokazuje nam wielką różnorodność funkcjonowania człowieka w przebiegu dziejów. Z perspektywy psychoterapii jedną z najważniejszych rzeczy jest, że daje nam obraz tego jak człowiek próbował sobie radzić z kwestiami, które go przerastały, z własnym poczuciem bezradności bez względu na to z czego ono wyrastało. Doświadczanie własnego braku sprawczości i małości w obliczu tych kwestii towarzyszyło człowiekowi od momentu, w którym zyskał świadomość własnej odrębności od świata zewnętrznego i towarzyszy mu na dobre i na złe do dzisiaj. Kwestii, wobec których człowiek czuje się bezradny przybywa, odkrycie/nazwanie nieświadomości było o tyle ważne, że pokazało mu jego bezradność również wobec siebie samego.
Człowiek musi sobie jakoś z tym poczuciem bezradności poradzić i czynił to na wiele różnych sposobów przez tysiące lat. Sądzę, że jest to jedna z najważniejszych osi konstytuujących psychiczne życie człowieka oraz większość świadomie i nieświadomie podejmowanych przez niego działań. Antropologia kulturowa pokazuje nam, że próby rozwiązania przez człowieka problemu własnej bezradności mają jedynie charakter przyjęcia przez niego pewnego punktu widzenia, który sprawia, że człowiek czuje się nieco lepiej, gdyż poprzez zajęcie określonego stanowiska wobec danej kwestii, która go przerasta, człowiek odzyskuje choćby minimalne poczucie sprawczości (gdyż to ON dane stanowisko przyjmuje). Jakiekolwiek próby obiektywizacji danego „rozwiązania” mają jedynie na celu dalsze próby iluzyjnego wzmocnienia poczucia własnej sprawczości.
Psychoterapia, która tego nie widzi i nie uwzględnia będzie mniej lub bardziej nieświadomie podążała „liniami genealogicznymi” wytyczonymi znacznie wcześniej przez religie, fałszywe rozumienie własnego sprawstwa, intelektualne czy „wglądowe” próby odczytania metafizycznych reguł funkcjonowania wszechświata, złudne i bałamutne wyobrażenia o możliwości obłaskawienia sił, które nas przerastają, tworzenie związków łączących różne zdarzenia i poprzez to nadawanie im sensu lub poprzez pokazywanie celów, do których te zdarzenia rzekomo dążą. Jako psychoterapeuci musimy zdawać sobie sprawę i to pokazuje nam antropologia kulturowa, że człowiek na tej drodze wymyślił już wszystko by poradzić sobie z poczuciem ontologicznej bezradności. Nasi pacjenci powtarzają te same próby licząc, jak ich poprzednicy, że im się to uda. Ale przekaz antropologii jest jasny – nie oszukujmy się, miejmy świadomość, że możemy wybrać pewne stanowisko zwiększające – ale jedynie pozornie nasze poczucie sprawczości wobec kwestii, które nas przerastają jednak nie próbujmy temu nadawać jakikolwiek pozór „obiektywnych” zasad. Psychoterapia musi jasno i bez tworzenia fałszywych nadziei konfrontować człowieka z jego poczuciem bezradności i towarzyszyć mu na tej drodze. Cała reszta to już tylko drobiazg.
A pytanie postawione przez A. Einsteina: Jest tylko jedna kwestia – czy Wszechświat jest życzliwy? należałoby chyba uznać za przejaw tej bezradności lub pychy.