Migotliwa iluzyjność rzeczy.
Kilka refleksji inspirowanych Tryptykiem rodzinnym Igora Omuleckiego.
Lucy to Australopithecus afarensis sprzed 3,2 mln lat. Miała 120 cm wzrostu, mózg ok 500 cm³, chodziła na dwóch nogach ale też nadal całkiem sprawnie poruszała się po drzewach. Pochodziła z okresu gdy cofające się lasy Afryki z racji na zmiany klimatyczne oraz utratę przewagi małp człekokształtnych nad ogoniastymi te pierwsze musiały przenosić się na sawanny. Prawie na pewno Lucy jeszcze nie mogła mówić, podobnie jak znacznie od niej późniejszy (1,6 mln lat) i wyższy od niej (gdyby dorósł miałby 180 cm wzrostu, a mózg wielkości około 880 cm³) „chłopiec znad jeziora Turkana”. Nie wiadomo czy Lucy była jeszcze owłosiona. Na pojawienie się rodzaju homo musimy jeszcze poczekać około 0,7 miliona lat.
Dlaczego wędrówkę zaczynać od Lucy? Co sprawia, że staje się wyróżnikiem, za jakiego rodzaju cezurę możemy ją uznać? Czy jest szczeliną pomiędzy zwierzęciem a gatunkiem homo? Kobietą – symbolem? Ewą w Edenie? Początkiem drogi życia? A może symbolem jeszcze nieświadomego poznania opartego wyłącznie na bezrefleksyjnym, nieintelektualnym, czystym doświadczaniu obrazów?
„Obrazy są pierwotne wobec swoich ukonkretnień” pisał James Hillman. „Całą naszą wiedzę o świecie, naszą wiedzę o umyśle, ciele o czymkolwiek w ogóle, włączając w to ducha i naturę tego, co boskie, nabywamy poprzez obrazy, a wyobraźnia porządkuje je według takiego czy innego wzorca”.
Tworzenie silnego ego, co jest celem większości nurtów psychoterapeutycznych jest według niego pułapką, sztucznym tworem, który blokuje aktywność obrazów, dostęp do mundus imaginalis. W tym sensie działanie to jest odpowiedzialne za zjawiska dezintegracji psychicznej. Dokonujemy wtedy zamiany obrazu na alegorię, co subtelnie pozbawia go wszelkiej siły oddziaływania. Dlatego też powrót do doświadczania obrazów byłby głównym zadaniem terapeuty i zbliżałby jego działania do dziedziny sztuki, do obszaru dotykającego bardziej pierwotnych doznań.
Co niekoniecznie znaczy, że zbliżałoby to człowieka do doświadczania rzeczywistości innej niż jego własna.
Psyche jest pokawałkowana i według Hillmana pragnie przeżywać rozpacz, rozpamiętywać cierpienie, przemijalność, skończoność i śmierć oraz wszystkie ciemne moce drzemiące w jej głębinach, w odróżnieniu od ducha, który dąży do harmonii, światła, jedności absolutu i wieczności.
Duch jest apolliński i dąży ku szczytom – psyche jest dionizyjska i schodzi ku dolinom.
Według Helmutha Plessnera życie zwierząt jest centryczne, co oznacza, że zwierzę po prostu żyje i doświadcza. Inaczej istota ludzka – nie tylko żyje i doświadcza, lecz także doświadcza tych doświadczeń. Człowiek przyjmuje zatem wobec swoich doświadczeń i wobec samej siebie postawę refleksyjną, dlatego jest istotą ekscentryczną, dystansują się do swoich doświadczeń. U Plessnera jednym z potwierdzeń tego jest zjawisko śmiechu. W ten sposób ludzie wykraczają poza granice, które wyznaczyła im przyroda. Plessner twierdzi nawet więcej, że człowiek jest tą właśnie szczeliną, rozziewem między fizycznym a psychicznym.
Ustalenie konsekwencji wynikających z ekscentrycznej pozycji człowieka jest podstawowym zadaniem antropologii filozoficznej.
Jest wszakże sprawą wysoce dyskusyjną czy zwierzęta rzeczywiście są niezdolne do refleksji.
Nierozstrzygalne pytanie – kiedy zwierzę zyskało świadomość (ekscentryczność) i stało się człowiekiem. „Cała świadomość zależy od obrazów będących dziełem fantazji” (James Hillman).
Czy miało to miejsce, gdy wpatrzony w rozgwieżdżone niebo, po raz pierwszy odczuł bojaźń i drżenie? Czy dopiero gdy pojawił się język (300 tys lat temu?), który dał mu dystans do świata i świadomość, że słowo rzeczą nie jest?
W każdym razie stanowi to początek doświadczenia lęku, przerażającej i fascynującej refleksji, że jestem Ja i To. Oraz, że To może mi w ogromnym stopniu zagrażać.
Rozwinięta i pogłębiona refleksja musi poradzić sobie z tym rozdźwiękiem, to jest główna konsekwencja pojawienia się ekscentrycznego homo sapiens.
Homo defectus Arnolda Gehlena, człowiek jako osobliwość biologiczna i konsekwencje tego, że „wychylając się” ze świata natury zyskuje wprawdzie wiele, ale też wiele traci. Człowiek jest z natury skazany na kulturę, żeby to skompensować. Kultura u swych początków to bardzo proste mity, które z jednej strony się komplikowały z czasem ale też zaczęły strukturalizować ludzkie doświadczenie i tworzyć bogatsze narracje mityczne. Sens funkcjonalny powstawania mitów – ochrona przed trwogą i bezradnością w związku z pojawieniem się świadomości własnych ograniczeń wszelkiego typu u homo defectus. Świadomość przyniosła przede wszystkim dojmujące poczucie własnych ograniczeń i niemożności wszelkiego typu (fizycznych, potem poznawczych itp.). I jak w przypadku języków i protojęzyków (i języka pierwszego, wspólnego dla 8 podstawowych superrodzin), tak można pewnie byłoby wyodrębnić kilka pierwszych podstawowych mitów, które zapewne powstawały w plejstocenie – tak obserwujemy pierwsze świadectwa refleksji protoreligijnej i związanej ze śmiercią (pochówki). Dalej mity się po prostu dywersyfikowały i jednocześnie strukturalizowały nasze ludzkie doświadczenie wszelkiego typu. Początkiem tych pierwszych świadomych refleksji musiały być pierwsze podstawowe obrazy, które stawały się świadome i zaczynały podlegać obróbce narracyjno-mitycznej – śmierć, ale też niebo i zjawiska przyrody (piorun, deszcz itp.), pewnie też ogień (pierwsze jego użycie – 1,5 mln lat temu), to wszystko, co musiało być misterium tremendum, zagrażające, tajemnicze i fascynujące. W dalszym, skokowym rozwoju narracji i rozwoju mitów ogromną rolę musiał odegrać język i sztuka.
Kultura z konieczności musi oszukiwać, wszak jej podstawowym zadaniem jest sprawienie aby niebezpieczne i zagrażające To mogło być uważane za bezpieczne. Czyni to na różnych wymiarach, człowiek szuka poprzez nią poczucia bezpieczeństwa na poziomie:
- ideologicznym (tworzenie i przekonanie o słuszności określonych idei, w tym religijnych), intelektualno-poznawczym (tworzenie dowolnych teorii pozwalających jakoś „ogarnąć” rzeczywistość poprzez nadawanie nazw i znaczeń oraz odkrywanie związków)
- społecznym (oparcie o tradycję, normy, instytucje oraz o rozmaitego rodzaju więzi – stado, rodzina, relacje interpersonalne). Iluzja bezpieczeństwa powstaje również poprzez poczucie ważności, siły i rangi społecznej.
- psychologicznym (poprzez tworzenie tożsamości, która dzieląc rzeczywistość na Ja i Nie Ja „wygradza” ze świata bezpieczny i znany danej jednostce obszar, niszę, w której staramy się przebywać).
Oswajanie i czynienie bezpiecznym Tego to nieustanna wędrówka dookoła tematu, circumambulatio mitów w nadziei, że któryś z nich okaże się konieczny i wystarczający. Jednak pod spodem cały czas kryje się niepokojące poczucie, że każdy nowy obrót i nowy mit, lub jego nowsza wersja, nieuchronnie pokazuje iluzyjność takich działań.
W tym również sztuki.
Sztuka jest bardzo dobrym medium do podtrzymywania iluzyjnego mitu o istnieniu Niewidzialnego pod Widzialnym. Przekształcenie życia w sztukę (i filozofię), aby dotrzeć do niewidzialnej wersji Tego, upodabnia je do religii.
Jesteśmy pszczołami, które zbierają miód niewidzialnego, aby gromadzić go w ulu widzialnego – pisał w liście niedługo przed śmiercią Rainer Maria Rilke.
I Paul Cezanne wpatrujący się przez ostatnie lata życia w zagadkową górę Mont Venturi (aż do swej śmierci w trakcie jej malowania).
A Martin Heidegger na swoim ostatnim seminarium twierdził, że filozofia ma wypowiadać to, co jawi się poprzez wszystko, co samo w sobie jest niczym.
Te mity w swojej nieco bardziej rozwiniętej wersji określają to wszystko, co mogło dawać oparcie i bezpieczeństwo w groźnym i niepojętym świecie, najpierw bardzo podstawowe elementy: rodzina, dzieci, wspólnota/klan, ziemia, ogień, woda, jakiś bóg, może coś jeszcze. A potem coraz bardziej skomplikowane: przyjaźń, miłość, król, naród, władza, pieniądz (coś na wymianę), wszelkiego rodzaju dobra, i coraz bardziej rozwijająca się kultura – taniec, rytuały i wszelkiego rodzaju sztuka. Czy tym najbardziej podstawowym mitem jest w takim razie mit o strachu, bezradności i ograniczeniu? Czy to jest tylko podstawa powstawania mitów?
Psychoterapeuta, który przez dłuższy czas pracuje z klientem, ma nadzwyczajną i niespotykaną możliwość obserwacji jak człowiek próbuje uzyskać kawałek „twardego gruntu” w świecie chaosu. Jak próbuje konstruować swój świat wewnętrzny (i zewnętrzny – o ile ten podział istnieje), by zyskać pewien poziom bezpieczeństwa, bez którego trudno jest przeżyć. I jak z upływem czasu takie próby okazują się nieskuteczne, bo ostatecznie ulegają nieuchronnej dekonstrukcji. Oczywiście psychoterapeuta sam jest uwikłany w podobny proces i może uważać, że istnieje ów „archimedesowy punkt podparcia”, wtedy będzie wspierał swoje bądź klienta iluzje, co może oczywiście przynieść czasowo „dobroczynne” efekty. Jednak finalnie zarówno psychoterapeuta jak i klient musi zmierzyć się z metanarracją, że zarówno psychoterapia, sztuka jak i cała kultura w ogóle może być rozumiana jedynie jako opieka paliatywna nad człowiekiem.
Circumambulatio – poznawanie i rozwój poprzez spiralne okrążanie. Człowiek krąży cały czas w obszarze mitów, bo tylko one mogą mu dać odrobinę bezpieczeństwa, choć już tak daleko się oderwał od tego doświadczenia, że nawet może nie nie mieć jego świadomości. Krąży wokół tematów podstawowych – strachu, bezradności i ograniczenia, bo te tematy są w każdym micie, i dodaje kolejne piętra innych wątków w zależności od kultury, w której żyje. Z wysokości ostatniego poziomu nie widzi już fundamentów, na których wszystko zostało zbudowane. Tym niemniej nieuchronnie każdy mit jako iluzja i fikcja (choć użyteczna) musi w jakimś momencie odsłonić się jako taka i zmuszać do kolejnych poszukiwań innego mitu w nadziei, że może uda się odnaleźć coś, co nie będzie czymś więcej niż tylko iluzją. Ale im dłużej krążymy tym silniej dociera do nas świadomość, że centrum, wokół którego krążymy, to „pusty obłok”, że tam po prostu nic nie ma. Więzi się rwą, rodzina rozpada, bliscy umierają lub odchodzą, podobnie jak teorie, królestwa, ideologie, religie i wszystko inne. Zrozumienie świata, innych a nawet siebie okazuje się nieprzekraczalną granicą, dobra komunikacja z innymi jawi się jako myślenie życzeniowe a propaganda sukcesu nie wytrzymuje próby czasu. Dlatego końcem naszej wiecznie krążącej wędrówki jest świadomość fikcji wszystkich mitów, i niemożności wyzbycia się lęku, bezradności i ograniczeń. Jak w medytacji mandali lub świątyniach postawionych na jej planie wierny okrąża wszystkie budowle aż końcu dociera do miejsca sacrum, tak człowiek krążąc drogami wielkich mitów ludzkości, dociera w końcu do miejsca, z którego wyszedł i od którego chciał uciec, bo było dla niego zbyt trudne i nie do przyjęcia.
Wraca do miejsca, z którego prawdopodobnie całą ta podróż się zaczęła – do pierwszego obrazu i doświadczenia – obrazu rozgwieżdżonego lub chmurnego nieba.
Taka świadomość daje nam jeszcze inną perspektywę (zapewne równie iluzyjną), znajdujemy się wtedy poza życiem, „w krainie pustki, nicości, gdzie żaden krzyk nie przerywa śmiertelnej ciszy niezwyciężonej nocy” (Pietro Citati).
I gdzie wszystko inne pozostaje jedynie mniej lub bardziej czczą, choć konieczną dla przeżycia igraszką.