Muzeum Fridy Kahlo, Casa Azul, w którym mieszkała z Riverą przez 30 lat. Na jednej ze ścian fragment z jej dziennika czy też po prostu wypowiedź:
„Wielu ludzi mówi, jak bardzo muszę cierpieć będąc w relacji z takim człowiekiem jak Diego. Zupełnie tego nie rozumiem, bo czyż brzegi rzeki cierpią z powodu jej przepływu?”
I poruszające jej dzienne łóżko, z umocowanym na górze lustrem, żeby mogła malować się na leżąco, gdy nie mogła już chodzić, i z maską pośmiertną umieszczoną pośród zwojów chusty – jakby leżało tam małe dziecko.
To jedno z niewielu muzeów w ogóle, które daje się oglądać, proste, oczywiste i nie popsute jakimś wyrafinowanym lub bezsensownym pomysłem.
Podstawą do refleksji o psychoterapii dobrze byłoby uczynić próbę odpowiedzi na pytanie jak „umiejscowić” człowieka w odniesieniu do natury. Jeżeli bowiem uznamy, że jest on jej częścią, to musimy umieścić jego psychikę wśród innych psychik dokładnie na takim stanowisku systematycznym, do jakiego ją predysponują rzeczywiste cechy i genetyczne powiązania.
Chodzi oczywiście przede wszystkim o zagadnienie zakresu wolnej woli istoty ludzkiej.
Kartezjańskie Animal non agit, agitur może nie w pełni odnosić się do człowieka, jednak jeśli uznajemy, że jest on częścią natury, to przynajmniej w jakiejś mierze to sformułowanie musi odnosić się również do niego. Co więcej „owe wrodzone popędy i instynktowne działania (którym w dużej mierze podlega nadal ludzka psychika) okazują się bynajmniej nie specyficznie ludzkie, ale pochodzą w prostej linii od zwierzęcych antenatów, wobec czego są w wielu wypadkach homologiczne (w odróżnieniu od analogicznych), czyli genetycznie równoznaczne z popędami i instynktami wielu współcześnie żyjących zwierząt” (Stromenger).
Jest to podstawa, „zwierzęcy trzon” psychiki człowieka, na którym dopiero, właśnie dzięki możliwościom jego mózgu, zostały nabudowane specyficznie ludzkie cechy takie jak pojęciowe myślenie, samokontrola, kwestie kultury, sztuki, etyki itp. Jednak pewnych rzeczy, do których trudno się czasem przyznać, bo podważają „wielkość” człowieka nie sposób negować, np. wrodzonej agresywności, terytorializmu i wielu innych mechanizmów, popędów czy instynktów determinujących przynajmniej w jakimś stopniu zachowanie człowieka.
Przeciwstawny pogląd reprezentują podejścia akcentujące istotową odmienność gatunkową człowieka, który w tej wersji wyzwolił się z więzów natury czy też ją przekroczył. Oznacza to, że nie podlega on już wcale lub w bardzo niewielkim stopniu mechanizmom „zwierzęcym”. Wtedy jednak musimy znaleźć inne jakościowo wytłumaczenie dla zachowań człowieka, które wtedy tylko „przypominają” (są jedynie analogiczne) zachowania jego przodków. I wtedy muszą pojawić się wyjaśnienia na poziomie metafizyki, abstrakcji czy też różnych podejść konceptualizujących takie zachowania. Wtedy przyczynowość, która jest podstawą badania natury zostaje zastąpiona mniej lub bardziej metafizycznie rozumianym finalizmem a rozumienie tego kim jest człowiek staje się mniej lub bardziej spekulatywną „świecką religią”. Na tej podstawie są zbudowane nie tylko koncepcje ruchu New Age ale również ogromna większość teorii psychoterapeutycznych (w tym również w znacznej mierze praca z procesem).
Wtedy jednak, o czym warto pamiętać, jak mówił Gregory Bateson, zamiast badać zaczynamy dowodzić, a więc odchodzimy od nauki.
Popełniany jest też w tej sferze oczywisty błąd, którego efektem jest niechęć do uznania przyczynowej determinacji procesów tego świata. „Źródłem jego jest z gruntu fałszywy pogląd, że proces przyczynowo zdeterminowany nie może jednocześnie dążyć do określonego celu. A jednak istnieje we wszechświecie nieprzebrana liczba procesów przebiegających bez określonego celu, w odniesieniu do których pytanie „po co?” musi pozostać bez odpowiedzi, chyba że chce się tę odpowiedź wymusić za wszelką cenę i przy niepomiernym przecenieniu wartości człowieka; wówczas przyjmie się na przykład, że wschód księżyca jest włączeniem nocnego oświetlenia dla ludzkiej wygody. Nie ma natomiast takiego procesu, do którego nie dałoby się zastosować pytania o przyczyny” (Lorenz).
To drugie podejście (człowiek jako istota transcendująca naturę) znajduje swą podstawę w filozofii idealistycznej, religijnym – rozkosznie narcystycznym przekonaniu, że człowiek powstał na obraz i podobieństwo Boże, ludzkiej pysze i potrzebie dobrego samopoczucia a także, jak pisał Hillman w potrzebie ludzkiej duszy, którą jest potrzeba uzdrawiającej fikcji.
Bezpieczeństwo jest oczywiście wyłącznie w głowie, więc chyba właśnie dla swojej głowy oklejam mojego nowego Nikona plastrami zakrywającymi logo, jest w końcu dwa razy więcej wart niż cały mój wyjazd. Ale też ten kraj ma wyjątkowo czarny i nieprawdziwy PR, przez cały wyjazd może raz i to tylko przez chwilę poczułem to charakterystyczne i dobrze mi znane mrowienie w żołądku rejestrujące obecność jakiegoś zagrożenia. W każdym razie w innych krajach bywało dużo gorzej.
W CDMX (Mexico City) toaleta kosztuje tyle samo a czasem więcej niż przejazd metrem na dowolnej trasie. Przypomina się fraszka Kochanowskiego: „… drożej sram niźli jadam, złe to obyczaje.” Ale to nie tak, metro jest błogosławieństwem w tym mieście, które jest drugą aglomeracją na świecie i nikt dokładnie nie wie ile liczy mieszkańców (30 mln?).
Ale metro to osobny temat, wiecznie zatłoczone, musi pewnie przewozić dziennie kilkanaście milionów osób. Jednak jest też przede wszystkim elementem segregacji społecznej. Ludzie, u których mieszkamy, trochę się śmieją a trochę są zaniepokojeni, że zawsze jeździmy metrem, biała klasa średnia i wyższa tego nie robi. Oczywiście jest w tym też element ochrony przed kradzieżą czy rabunkiem ale głównie segregacji. I rzeczywiście bardzo rzadko widać białych ludzi w metrze w ogóle a wieczorami praktycznie wcale.
Hay más tiempo que la vida – więcej czasu niż życia – mówi z uśmiechem młoda Meksykanka gdy czekamy na spóźniający się już godzinę autobus. Ma na myśli to, że nie ma się co niecierpliwić. W naszej kulturze, szczególnie pewnie w aktualnych czasach, to stwierdzenie byłoby interpretowane odwrotnie, że trzeba się spieszyć, wykorzystać tego czasu ile się da! Ciekawe, że ta podwójność interpretacyjna u nas bardziej odnosi się do śmierci a nie do życia – memento mori.
Po chwili jednak wracam do tego stwierdzenia, żeby głębiej zrozumieć o co w nim chodzi. Że jest więcej czasu niż nam się wydaje? Że nie jesteśmy w stanie przeżyć całego czasu, który jest dostępny? Że swoim życiem nigdy nie będziemy w stanie objąć całego czasu, więc nie ma się co niecierpliwić? Że zawsze jest nadmiar, nadwyżka czasu, jest go zawsze więcej, więc nie ma powodu, żeby go szanować? Tak, oczywiście to ostatnie, ale to cała filozofia, ogromny kawałek metafizyki. Dla nich to takie oczywiste, ja muszę się nad tym zastanawiać dobre pół godziny.
Ciekawe są te międzykulturowe porównania. Weźmy na przykład rozumienie kwestii ruchu i bezruchu w myśleniu Zachodu i Wschodu zobrazowane powiedzeniami na temat mchu i kamienia.
Na Zachodzie mówimy: „Gdy pozostajesz w bezruchu porastasz mchem”, w znaczeniu „rusz się i zrób coś!”
Analogiczne powiedzenie w Japonii, których obrazem są ich ogrody z kamieniami pokrytymi mchem, brzmi następująco: „Gdy pozostajesz w bezruchu ruch dzieje się na tobie.”
Kościół w San Juan de Chamula, niesamowite wrażenie, połączenie lokalnych wierzeń z chrześcijaństwem. Posadzka pokryta igliwiem i trawą, na niej tysiące zapalonych świec, praktycznie nie ma ołtarza tylko jakby brama przystrojona balonikami i kwiatami, wzdłuż nawy święci katoliccy ale w starych, dziwnych, oszklonych witrynach. W tłumie dużo różnego rodzaju „funkcyjnych” prowadzących zbiorową modlitwę. Taki główny funkcyjny jest wybierany 30 lat wcześniej, żeby miał czas na zebranie pieniędzy, które wyda w czas jednych świąt – ale jego prestiż społeczny jest ogromny.
Na środku przy „swoich” zapalonych świecach grupy osób modlących się indywidualnie, czasami przyjechali z bardzo daleka. Modlą się w intencji zdrowia kogoś, kto jest z nimi lub kogoś, kto już nie był w stanie przyjechać. Przed nimi pox, tamtejszy bimber wyrabiany z kukurydzy, coca cola i skrępowana kura na ofiarę w koszyku. Uważają, że choroba jest spowodowana przez demony, które na skutek nieuwagi bądź przewinienia zabierają człowiekowi część duszy. Ale demonami rządzą święci – kura jest ofiarą dla nich, by zmusili demony do oddania duszy choremu.
Odbywa się rytuał – wszyscy się modlą, piją pox i coca colę, mężczyzna w pewnym momencie bierze kurę, przesuwa ją kilka razy ponad płomieniem świec, potem jednym ruchem ukręca jej szyję. Jest w tym wszystkim jakaś ogromna powaga i brak agresji, wszystko jest takie oczywiste. Kobiety siedzą i dalej się modlą.
Absolutnie nie wolno robić żadnych zdjęć ale chyba nawet nikomu by to nie przyszło do głowy. To tradycyjne indiańskie wierzenia połączone z chrześcijaństwem. Wśród Indian w tym rejonie Chiapas jest też sporo prezbiterian (twórcą tego odłamu był John Knox ze Szkocji) ale nie są lubiani i zwykle wyrzuca się ich z wiosek, stąd tworzą wyłącznie swoje społeczności.
Pomiędzy antropologią społeczną a psychologią istnieje podstawowa i chyba nie do przezwyciężenia kwestia, która polega na tym, że antropologia określa co w różnych społecznościach ludzie uważają, że powinni robić z racji na swoje miejsce w hierarchii społecznej lub też, co się od nich w tym względzie wymaga. W jakimś sensie opisuje ona drogi i metody jednostki do uzyskiwania bezpieczeństwa psychicznego (ale też i fizycznego!) wynikające z podłączania się jej pod większą całość społeczną. W tym sensie może to być totalnie nierozwojowe dla jednostki, której procesem jest autonomizacja i indywidualizacja, lub przynajmniej ograniczać ten rozwój określając jego dopuszczalne ramy. Oczywiście pytanie na ile takie tendencje są w ogóle możliwe do realizacji w sytuacji braku bezpieczeństwa społecznego. (Tutaj dygresja – oglądałem kiedyś fascynujący filmik, w którym przez lodową pustynię idzie gromada pingwinów, ewidentnie ich przeżycie zależy od wspólnego przebywania razem. I nagle jeden z nich odrywa się od grupy i idzie w zupełnie odwrotnym kierunku – na pewną śmierć).
Czy w takim razie jest to dychotomia nie do przezwyciężenia? Albo bezpieczeństwo psychiczne i fizyczne kosztem własnej wolności albo wolność ale heroiczna, bądź też z jakimiś „lewymi”, zastępczymi elementami dającymi iluzyjne poczucie bezpieczeństwa? Czy to właśnie na tym polega dramat ewolucji psychicznej człowieka?
Meksyk jest wielokanałowym wyzwaniem stymulacji sensorycznej przekraczającej wszelkie możliwe granice kultury europejskiej, tyle dźwięków, kolorów, smaków, intensywności relacyjnej, wszystkiego, co można sobie tylko wyobrazić. Wyjeżdżamy z miasta, na przedmieściach slumsowe domki (oczywiście nie te najgorsze) ale tak kolorowe, że aż trudno oczy oderwać.
Meksyk jest też większym wyzwaniem dla zachodniego turysty niż inne „nieznane” kultury, np. azjatyckie. Oczywiście mówię o turystach, którzy nie chowają się w bańce wynajętych autokarów i hoteli.
Teoretycznie jest to samo – po prostu różne kody znaczeniowo-informacyjne, jednak w innych miejscach na świecie jest to jakby bardziej oczywiste, po prostu albo trzeba się tych kodów nauczyć albo przyjąć, że po prostu pewnych aspektów ich rzeczywistości nie jesteśmy w stanie zrozumieć. W Meksyku trudność polega na ty, że w większości kraju pozornie wygląda, że jest bardzo podobnie jak w Europie, powstaje iluzyjne i złudne poczucie „bliskości”, które może nawet pozostać do końca pobytu, chyba że wyraźnie zetkniemy się z czymś, co pokaże nam w jak ogromnym byliśmy błędzie.
Wszędzie na ulicach nieprzytomny hałas, odnosi się wrażenie jakby wielkość wystawionego przed sklep głośnika określa jego rangę.
Enrique Pichon-Rivière, argentyński psycholog społeczny mówił, że psychoterapia kończy się, gdy w gabinecie zostają tylko dwie osoby. Sens jest jasny, klient wchodzi w terapię przyprowadzając ze sobą do gabinetu całą masę postaci ze swojej przeszłości (psychoanaliza), będąc podzieloną jednością (Jung) lub stanowiąc niespójną całość postaci ze snu (psychologia procesu). Dopiero gdy nastąpi pełna integracja klienta możemy mówić o końcu terapii. Ale przewrotność tego stwierdzenia (nie wiem czy autor miał też to na myśli) leży dla mnie w tym, że terapia służy również terapeucie w osiąganiu coraz większego poziomu integracji i spójności, stąd nawet gdy jedna strona (dowolna) osiąga poziom oświeconego Buddy, dla drugiej terapia trwa nadal. To takie zadanie Bodhisattwy – zostanę na Ziemi dopóki wszystkie istoty nie zostaną wyzwolone.
Kultura machismo jest tu rzeczywiście ogromna ale też trzeba przyznać, że dużo się robi, by to zmienić, przynajmniej w zewnętrznej warstwie. Metro ma osobne wagony dla kobiet i dzieci poniżej 12 roku życia i na każdym peronie policjant pilnuje, by było to przestrzegane. Nastolatek, z którym rozmawiamy mówi, że dostał w szkole uwagę za klepnięcie zeszytem dziewczyny po pupie. Wszystko fajnie ale z drugiej strony, jak piszą na plakatach, co druga 15 latka rozpoczynająca życie seksualne zachodzi w ciążę, po ulicach chodzą małe dziewczynki ze swoimi dziećmi w chustach, wielodzietne rodziny są oczywistością i dumą. Pytamy o powody nie stosowania antykoncepcji. Otóż wbrew pozorom wcale nie wynika to z religii katolickiej, również środki antykoncepcyjne są dostępne za darmo. Chodzi właśnie o postawę machismo, mężatka, która urodziła jedno lub dwoje dzieci i nie chce ich mieć więcej, nie może zacząć brać pigułki, bo oznaczałoby, że zdradza swojego męża. A gdyby 13 latka zaczęła brać środki antykoncepcyjne, jasno oznaczałoby to, że jest kurwą i się puszcza.
W Chiapas stale jakieś drogi są blokowane przez protestujących mieszkańców wiosek. Ruch zapatystów wprawdzie zmienił swój charakter i stał się bardziej zespołem bardzo lokalnych działań broniących interesów konkretnej wioski ale pewnie właśnie dlatego poszczególne wioski protestują w ten właśnie sposób – głównie przeciwko niesprawiedliwości i biedzie. Blokady są prymitywne jak ta, przed którą stoimy – trzy kłody drzewa i jakaś belka z powbijanymi gwoździami. Ale grupa ludzi pilnuje, żeby nikt tego nie ruszył, zresztą kto by się ośmielił, wszyscy noszą maczety a groźne miny wskazują, że nie ma tu żartów. Stoją tak przez cały dzień, na noc idą do domów i rano od nowa. Gdy zaczynamy z nimi rozmawiać dostajemy jakąś ulotkę ale gdy pytam czy mogę zrobić zdjęcie, ostre „nie” każe mi się dobrze zastanowić jak mam je mimo wszystko zrobić, jednak jakoś mi się to w końcu udaje. Ale jest w tym wszystkim jakaś beznadzieja, po godzinie dowiadujemy się, że może nas przepuszczą jeśli zapłacimy niezbyt dużą kwotę. Jednak to nie jest protest, żeby coś zarobić, raczej poczucie, że on i tak nic nie da, więc weźmy sobie chociaż trochę pieniędzy. Wojsko nie interweniuje, chociaż od zamieszek w latach 90 tych ciągle stacjonuje w Chiapas. ( W 1994 roku zapatyści na kilka dni zajęli San Cristobal, potem w odwecie w wielu wioskach miały miejsce masakry dokonywane przez oddziały paramilitarne.)
Mazunte, wybrzeże Pacyfiku. Często spotyka się w takich miejscach ludzi z Europy czy ze Stanów, przyjechali i zostali na dłużej. Ale nie robią wrażenia szczęśliwych. Scenariusze są zwykle bardzo podobne, przyjechali jako turyści, spędzili cudowny tydzień nad oceanem, mieli doświadczenie bycia w raju, do tego jakiś miejscowy chłopak lub dziewczyna – i pojawia się decyzja o pozostaniu. Wykonują jakieś proste prace w hostelu, na campingu, w knajpie, żeby się utrzymać albo nie, tylko szybko okazuje się, że nie jest to pomysł na życie, raj zawodzi, podobnie jak związek. Tylko że wtedy już trochę głupio się z tego wycofać.
Na wybrzeżu zawsze ten sam scenariusz co w innych turystycznych miejscach na świecie – ludzie się tłoczą na głównej plaży blisko miejsca zamieszkania a pół godziny w lewo czy w prawo jest wspaniała, prawie zupełnie pusta, na którą nikt nie przychodzi. Instynkt stadny, obawa przed rabunkiem a może po prostu dlatego, że nie ma tu piwa i restauracji?
Koło dworca autobusowego w San Cristobal lokalne busiki, którymi mamy jechać do Ocosingo po drodze do Palenque – odjeżdżają jak zbierze się 12 osób. Jest 5 więc w naszym interesie jest zebrać resztę jak najszybciej. Kierowca chodzi i krzyczy: Ocosingo! Ocosingo! Dołączamy się do jego krzyków, wszyscy się śmieją z białasów-naganiaczy. Ale to działa, w kilka minut zbieramy brakujące osoby.
Większość polityków w tym kraju kończyła przed plutonem egzekucyjnym albo została mniej lub bardziej skrytobójczo zamordowana. I jest w tym jakiś rodzaj okrucieństwa albo szczególnie pojmowanej sprawiedliwości. W Chiapas w jednej z wiosek miało miejsce następujące wydarzenie. Wybrany lokalny przywódca gminy, gdy nie spełniał obietnic wyborczych, został zwabiony przez mieszkańców tej wioski i wbity na pal. Tak po prostu. Najciekawsze były jednak reakcje spotkanych europejczyków, którym opowiadaliśmy tę historię. Wszyscy jednoznacznie mówili: Szkoda, że u nas tak się nie dzieje!
Zagadnienie zła, super temat. Voltaire wprawdzie twierdził, że sama możliwość rozpatrywania tego problemu jest „niegodna człowieka” a „… dla tych, którzy nad nim debatują, to po prostu zabawa umysłowa. Są oni jak galernicy, którzy bawią się swoimi łańcuchami…”
W gruncie rzeczy dobrze go rozumiem, można oglądać ten temat z tylu różnych perspektyw (religia, inne ideologie w tym ezoteryka, metafizyka, psychologia, socjologia, antropologia, etologia itp.), które tak mocno się ze sobą mieszają, że powstaje kompletny bałagan pojęciowy i metodologiczny. Prawdę mówiąc najbliższe jest mi podejście na bazie etologii i psychoterapii, choć niektóre podejścia filozoficzne (Arendt, egzystencjalizm) czy socjologiczna teoria ról, uwodzą.
Na bazie etologii uznającej człowieka za istotę podlegającą wrodzonemu popędowi agresji, zło należałoby utożsamić i ograniczyć do zagadnienia agresji wewnątrzgatunkowej. Z tego jednak punktu widzenia Konrad Lorenz mówi, że jest to „tak zwane zło” (chyba że mówimy o najbardziej prymitywnych i ewolucyjnie najstarszych przejawach tej agresji). Zwraca uwagę na kilka ważnych kwestii, o których zwykle nie myślimy. Po pierwsze, że jest ona elementem selekcji gatunkowej (na co zwracał już uwagę Darwin) – pożądaną samiczkę z punktu widzenia przetrwania gatunku powinien zapłodnić najsilniejszy samiec. Ale ważniejsze chyba są dwie inne kwestie. Człowiek jest również zwierzęciem terytorialnym i jak u innych gatunków agresja „rozmieszcza” (poprzez odpychanie) osobniki równomiernie na całym obszarze zajmowanym przez dany gatunek. Przy okazji jest w tym jakiś paradoksalny element opieki nad najsłabszymi – dla nich też jest miejsce, choć może mniejsze na danym terytorium, jednak ono też wystarcza do przeżycia. I trzecia sprawa, bardzo interesująca. Istnieją gatunki, wśród których nie występuje agresja wewnątrzgatunkowa, jednak u tych gatunków nie występuje również zjawisko więzi, istnieje natomiast ono zawsze tam, gdzie owa agresja ma miejsce.
Poza tym prawie wszystkie gatunki rozwinęły rozmaite formy rytualizacji agresji, które znacząco osłabiają jej negatywne oddziaływanie. Istnieje natomiast jeden motyw, który sprawia, że gdy jest on jedyną czy też główną siłą napędową doboru, tworzy zjawiska nie tylko zbędne lecz wręcz szkodliwe z punktu widzenia przetrwania danego gatunku. Tym motywem jest współzawodnictwo, sprawia ono, że selekcyjnie rozwijają się cechy całkowicie sprzeczne z korzyścią dla zachowania danego gatunku. Tak jest na przykład w wypadku rozwoju „narządu tokowego”, wielkich kolorowych lotek ramieniowych u koguta argusa czy też poroża u jeleni. Oskar Heinroth (1871-1945) już prawie sto lat temu mówił, że zna tylko jeden głupszy przykład tego typu zjawiska u człowieka – jest nim zwiększanie przez niego tempa pracy!
Natomiast jako psychoterapeutę zagadnienie zła zasadniczo mnie nie interesuje, zajmuję się w tym obszarze kwestią przekraczania norm bez względu na to czy są one przez jednostkę uznane jako normy stworzone przez społeczeństwo, bogów czy kogokolwiek innego. Z tego punktu widzenia sprawa jest znacznie mniej skomplikowana i dotyczy (nieco upraszczając) wyodrębniania się w człowieku sfery „ja” akceptowanej przez niego ze względu na istniejące normy oraz sfery „nie ja”, która zawiera doświadczenia i treści usunięte z tożsamości ze względu na ich nieprzystawalność do istniejących norm. Napięcie powstające w ten sposób w człowieku i długotrwałe odsuwanie od siebie tych doświadczeń prowadzi w konsekwencji do inwazji doświadczeń i treści sfery „nie ja” do „ja” oraz gwałtownego i niekontrolowanego przekroczenia norm. Rozwiązaniem jest profilaktyka – coś, co zna każdy psychoterapeuta humanistyczny czyli coraz głębsze rozumienie źródeł i coraz większa akceptacja wszystkich doświadczeń jednostki (Rogers).
Interesujące jest, że w polskim języku funkcjonuje określenie „Meksyk” (podobnie jak „Sajgon”) na coś, co jest chaotyczne, nieprzewidywalne, bez zasad, jednym słowem na totalną rozpierduchę. Oczywiście to bardzo powierzchowna prawda na temat tego kraju, tutaj istnieją zasady, oczywiste i czytelne dla wszystkich, choć niepisane, i tylko turysta ich nie zna. Tak jak z prowadzeniem samochodu, nie potrzeba mieć prawa jazdy ani żadnych papierów, po prostu nikt tego nie sprawdza. Albo jeśli chodzi o brak zasad ruchu drogowego, są ustalone i jasne znaki i gesty, które je regulują. Oni mówią, że ponieważ nie funkcjonują tutaj żadne zasady formalne, „zewnętrzne”, ludzie ustalili między sobą niepisane reguły, żeby to wszystko jakoś działało. Ale zależność może być oczywiście również odwrotna.
„Życia równoległe” – fascynujący temat. Możemy sobie wyobrazić, że człowiek prowadzi swoje „normalne” życie organizowane przez swoją tożsamość zwaną przeze mnie „przestrzenią, w której dzieją się rzeczy”. Ale równolegle, pod spodem, mniej lub bardziej zakamuflowane, istnieją rożne „ogrody o rozwidlających się ścieżkach”, alternatywne scenariusze życia człowieka, które próbują zaistnieć w uzgodnionej rzeczywistości, i które w jakiś niespecyficzny sposób mniej lub bardziej się w niej realizują. „Zadziewają się” odrobinę (na ile tożsamość i progi na to pozwalają), na chwilę (w okamgnieniach fantazji, snów czy innych doświadczeń) lub trwają przez jakiś czas, by potem zaniknąć lub powrócić w tej samej lub nowej wersji.
Pojawia się pytanie co sprawia, że czasami któryś z tych alternatywnych scenariuszy na dłużej lub na stałe przejmuje władanie nad naszym życiem? Jak to się dzieje, że to „coś” pojawia się w naszym życiu a my za tym idziemy, co radykalnie zmienia jego kierunek? Jak w wypadku Darwina, zupełnie nieoczekiwana propozycja o podróży na Beagle, która przyniosła w jego życiu rewolucyjne konsekwencje. Albo moja decyzja o wyjeździe do Barcelony w 1988 roku, która nie tylko zmieniła moje życie ale też wiele innych żyć. Można mówić o „orzeszku” (Hillman), o micie życiowym, albo o przypadkowym zestawie sprzyjających zbiegów okoliczności w danej chwili, które sprawiają, że pewne scenariusze padają na żyzną lub ubogą glebę. Można również myśleć o wcześniejszym, mniej lub bardziej nieświadomym przygotowywaniu się do przekroczenia tego progu i przyjęcia swego przyszłego losu. Ale to wszystko metafizyka, w zależności jaki kto ma światopogląd można to sobie różnie tłumaczyć.
Jednak tym, co ciekawi mnie najbardziej, jest sam człowiek i sposób w jaki sobie radzi z tymi informacjami o „życiach równoległych”, o tym swoim „mógłbym być kimś innym”, co z nimi dalej robi lub nie, jak się z tą informacją bierze za bary, które z nich jego świadomość wypiera lub eliminuje, które „testuje”, a które w pełni dopuszcza do życia. A nade wszystko te momenty, w których przeczuwa, że jakaś nitka „życia równoległego” właśnie zaczyna się realizować uruchamiając dalekosiężne konsekwencje, choć człowiek może zupełnie jeszcze nie zdawać sobie sprawy co to dla niego w pełni oznacza. I jak sobie radzi z napięciami, które te równoległe scenariusze w nim tworzą zanim zaistnieją? Z tymi napięciami pomiędzy „jestem” a „mógłbym być” (Jaspers).
Zabytki Majów rzucają na kolana, chyba najbardziej swoją różnorodnością, każde jest inne – Palenque, Uxmal, Chitzen Itza … Ale też ich ogrom i rozmach poraża. Boisko do gry w piłkę w Chitzen Itzy ma 138 metrów długości i 40 metrów szerokości, sama piramida nie jest tak wielka jak ta w Gizie czy nawet w Tenotihuacan ale ma w środku drugą mniejszą, na szczycie której znajduje się niezwykły jaskrawoczerwony tron w kształcie jaguara. Dziękuję losowi, że pozwolił mi to zobaczyć kilkanaście lat temu podczas pierwszego pobytu w Meksyku, bo wkrótce potem przestano wpuszczać turystów do środka tej niezwykłej piramidy.
Gra w piłkę (pelota), fascynująca, bardzo dziwna gra rytualno-religijna Majów, czy też różnych prekolumbijskich kultur Meksyku i całej Mezoameryki. Opisywana przez Hiszpanów (Gonzalo Fernandez de Oviedo, Andres Perez de Ribas i inni), sami Majowie ilustrowali ją na wypalonej glinie, płaskorzeźbach otaczających boiska do gry czy też poprzez figurki zawodników, a jednak czy to z racji na wielość odmian gry czy z innych względów nadal można ją sobie różnie wyobrażać. Nie jest też jasny sens tej gry, z jednej strony miała odwzorowywać mit z Popol Vuh, Księgi Rady Narodu Quiche o Bohaterskich Bliźniakach, z drugiej cała warstwa symboliczno-metafizyczna, walka przeciwieństw, odwzorowanie kosmosu itp. Sama pelota w tym podejściu miałaby być słońcem, gracze to planety, a widownia – gwiazdy. Piłka ważyła podobno 2-2,5 kilo (lub nawet więcej i mogła być podobna do naszej piłki lekarskiej), była zrobiona z płynne go lateksu, ze specjalnego rodzaju żywicy drzew zwanych ulle ( stąd zapewne aztecka nazwa gry ulamaliztli ) lub też z mieszaniny będącej zlepkiem korzeni, soków roślinnych i innych elementów, podobnej nieco do smoły cerapez (gotowali to wszystko razem aż zrobi się maź i nadają jej kształt kuli).
Nikt oczywiście dokładnie nie wie jak wyglądała sama gra ale z różnych odtworzeń i symulacji wydaje się być bezsensownie ( a może właśnie bardzo sensownie ) trudna, niebezpieczna (zawodnicy musieli się chronić, używając specjalnego stroju, przed uderzeniami bardzo ciężkiej piłki) a zdobycie punktu sprawia wrażenie czegoś całkowicie niemożliwego do wykonania. Gracze odbijają piłkę tylko jednym biodrem i kolanem, co jest niesłychanie skomplikowane na przykład gdy piłka toczy się po ziemi. Wtedy muszą się kłaść, żeby ją odbić. Ostatecznym celem, który kończył grę miało być zdobycie punktu poprzez przerzucenie piłki przez pierścień (każda drużyna miała swój) ale były one zawieszone tak wysoko, że wykonanie tego zadania wydaje się absolutnie niemożliwe – na juego de pelota w Chichen Itzy pierścienie są zawieszone na 7 metrach a sama piłka miała średnicę niewiele mniejszą niż sam pierścień! Przeprowadzane symulacje gry nie przekonują, są raczej robione dla turystów, co czyni całą historię jeszcze bardziej tajemniczą.
Osobną, bardzo dyskutowaną kwestią jest, czy zgodnie z zapisami w Popol Vuh, przegrywającą drużynę zabijano, poświęcając graczy w ofierze.
Autobusy lokalne II klasy są dla europejczyków wspaniałym ale niezwykle trudnym wyzwaniem. Po pierwsze nie jest możliwe nawet elementarne oszacowanie czasu podróży, wszyscy sprzedawcy oszukują podając – by sprzedać bilety – zupełnie nierealny czas przejazdu. Po drugie w tym kraju jest nieprawdopodobnie duża liczba „spowalniaczy ruchu drogowego” w postaci „leżących policjantów”. Znajdują się nie tylko w każdej mijanej wsi, i to po kilka, często w odległości zaledwie kilkunastu metrów od siebie, ale też w terenie zupełnie niezabudowanym. I po trzecie, w znacznie większym stopniu niż gdzie indziej u Latynosów mamy do czynienia z sytuacją, że autobus zatrzymuje się dosłownie wszędzie, a ludziom nie przyjdzie do głowy, żeby podejść i zgrupować się w jednym miejscu. Wszędzie wygląda to tak samo, jedni wysiadają w danym miejscu a grupki wsiadających czekają 15 metrów dalej, potem następne 20 dalej i tak przez całą wieś aż autobus do nich podjedzie. Jest to totalnie różne podejście niż w Azji, gdzie dba się o innych i postępuje w dużej mierze na rzecz wygody pozostałych osób. Tutaj każdy chyba przede wszystkim myśli o swojej wygodzie, może to jest też branie sobie takiego mini luksusu. Albo też wskazuje to na dużo większy poziom indywidualizmu (lub egocentryzmu, jak kto woli) niż u nas w Europie.
Za to na zocalo (główny plac w mieście) w San Cristobal wszystko jak kilkadziesiąt lat temu u nas – grają zespoły, których członkowie mają lat 50+ (saksofon, marimba, perkusja i gitara) a pary tańczą sobie ot tak, na ulicy. Te zabawy, wieczorne spotkania na zocalo mają jakiś wczesnoludyczny charakter, ludzie zbierają się, żeby po prostu ze sobą pobyć, posłuchać muzyki na żywo lub z głośników, czemu towarzyszą slajdy rzucane na domy otaczające plac.
Choć z drugiej strony wkracza nowoczesna technika. Na głównym placu w CDMX (Mexico City) czy w innych dużych miastach przy wielkich choinkach uruchamiane są … wielkie lodowiska (w grudniowy dzień temperatura może sięgać nawet 30 stopni). Ludzie jeżdżą na łyżwach a plakaty anonsują, że za kilka dni jakaś firma zorganizuje duże opady śniegu gdzieś na innym miejskim placu. A toaletach zwykle nie ma wprawdzie papieru toaletowego ale są za to elektronicznie wysuwane papierowe ręczniki.
Sprzedaje się tutaj stojące bilety w autobusach (ale tylko tych gorszych) z numerem miejsca, które nie istnieje. Autobus ma na przykład 41 miejsc a my dostajemy 42 i 43. Nikt nie potrafi odpowiedzieć dlaczego, czy chodzi o to by oszukać system komputerowy czy też z innego powodu.
Sylwester w Meridzie, jest jakaś normalność w sposobie spędzania tego dnia i nocy przez Meksykanów. W ciągu dnia nic się specjalnego w mieście nie dzieje, wszystko normalnie, idziemy o 23 na zocalo, ludzie siedzą w pojedynkę, parami lub całymi rodzinami, spokojnie rozmawiają, żadnej napinki, ekscytacji czy czegoś stylu „musi być super” sylwestrowych miejskich zabaw w Europie. Nie widać, żeby ktoś z mieszkańców pił alkohol. Oczywiście knajpy organizują przyjęcia a w niektórych hotelach rodzaj balów jednak nie ma tego bardzo dużo. Stragany z jedzeniem, część sklepów, stoiska z ciuchami normalnie czynne. Jedyną „nienormalność” i to dosyć bulwersującą wnoszą biali turyści. Grupy europejskich i amerykańskich młodych ludzi na zocalo, już kompletnie pijani, jako jedyni zachowują się głośno, krzyczą i wnoszą „europejską” wersję Sylwestra – jesteśmy świetni i wspaniali, ta noc musi być cudowna i wyjątkowa, cokolwiek te słowa znaczą, i nic innego ani inni ludzie się nie liczą. Jakiś chłopak niesie pijaną dziewczynę na plecach i wrzuca ją do obszaru zainscenizowanej wielkiej szopki stojącej na środku placu. Wprawdzie nie jesteśmy chrześcijanami i drażnią nas trochę te nieco nachalne przejawy meksykańskiego katolicyzmu na placach w każdym większym mieście a nawet przed domami czy na klatkach wejściowych, ale jako jedyni interweniujemy, ludzie patrzą się z niesmakiem, jednak nikt oprócz nas nie reaguje. Później w rozmowach Meksykanie mówią, że „białasy robią wiochę” ale zostawiają dużo pieniędzy, więc trzeba ich tolerować. Na szczęście coś dokładnie odwrotnego dzieje się 100 metrów dalej, na drugim końcu zocalo, tam w jakiejś restauracji grają muzykę na żywo, zgrupowani na ulicy Meksykanie stoją tam i spontanicznie, bardzo spokojnie zaczynają tańczyć na ulicy. Gdy przychodzi policjant i grzecznie prosi, żeby nie blokowali ruchu przejeżdżających samochodów nikt nie protestuje i wszyscy przesuwają się na chodnik. O 24 spokojne życzenia, żadnych fajerwerków, zwierzęta mogą się nie bać, żadnego wielkiego „halo”, ludzie posiedzą jeszcze jakiś czas i rozejdą się do domów.
Ale też generalnie na ulicach nie widać osób pijących alkohol ani też palących papierosy, jeżeli już są to europejczyków. Oczywiście widać śpiących pijanych (lub zaćpanych) jednak znacznie mniej niż można byłoby się spodziewać.
W Dzienniku indonezyjskim pisałem o konieczności zbudowania nowej wersji psychoterapii na bazie antropologii kulturowej. Dzisiaj dodałbym do tego „drugą nogę” – oparcie się również o odkrycia etologii czy też humanoetologii. Tylko te podstawy dają szansę odejścia od tworzenia miraży oraz banału i bzdury w terapeutycznej pracy z klientem, nawet jeśli te iluzje mają na niego chwilowo dobroczynny wpływ.
Zastanawia mnie, że moja aktualna krytyka psychoterapii bierze się z tego o czym wiedziałem już wiele lat temu (a co wynikało z antropologii kulturowej, etologii, niechęci do metafizyki i konceptualizacji). Wiedziałem to wszystko a jednak jakoś „zapomniałem”, miałem dostęp do całej tej wiedzy ale z niej nie korzystałem. I tak jest zawsze, jest w nas ogromny potencjał ale używamy tylko niewielkiej jego części. Dlaczego tak jest? I tu przypomina się, co mówił Roman Jakobson o rozwoju mowy u dzieci, że w fazie przedwerbalnej ich możliwości foniczne są tak ogromne, że najwspanialszy poliglota może o nich tylko marzyć. Jednak gdy pojawia się faza werbalizacji, dziecko „zapomina” o swoich możliwościach fonicznych. Po to by sprawnie posługiwać się częścią potencjału – jedynie jednym językiem – musi „zapomnieć” o swoich dużo większych możliwościach. Tak też chyba jest z nami, może gdybyśmy mieli dostęp do wszystkiego byłoby tego o wiele za dużo i być może nie dalibyśmy rady tego wszystkiego sensownie ogarnąć. Może jest tak samo jak z tożsamością, gdybyśmy mieli nią objętą wszystko, całość naszych doświadczeń i mieli dostęp do wszystkich możliwych światów, nie byłoby uzgodnionej rzeczywistości, żylibyśmy w świecie nieprzewidywalnym, tworzącym się z chwili na chwilę. To niezwykle atrakcyjna ale też przerażająca wizja. Kiedy idę spać, moje poczucie bezpieczeństwa opiera się na tym, że wiem, co zobaczę, gdy się obudzę następnego ranka. Ale gdybym nie wiedział, gdzie się obudzę, w jakich okolicznościach i kim w nich będę? Totalna psychoza.
Przez pierwszy tydzień po powrocie obserwuję, że moje sny są bardziej niż zwykle kolorowe, potem powoli wracają do „normy”.
Meksyk – Warszawa, grudzień 2016 – styczeń 2017