Pamiętaj, że nieotrzymanie tego, czego pragniesz, jest czasami cudownym zrządzeniem losu.
Dalajlama
Opowieść Królowej.
Razem z mężem rządzimy od wielu lat królestwem, które zajmuje prawie pół świata. Jesteśmy dobrym i szczęśliwym małżeństwem. Mamy też córkę, która niedawno, ku naszej wielkiej obopólnej radości, się urodziła. Państwo rozkwita pod mądrym okiem mojego męża oraz moim współczującym i pełnym miłości stosunkiem do ludzi. Król dba o to, by królestwo bezpiecznie się rozwijało, a gospodarka kwitła. Ja natomiast troszczę się o naszych poddanych, a także o rozwój kultury i nauki. Wspieram uczonych i artystów, stworzyłam też w królestwie ogromną bibliotekę, a nasze rękodzieło i sztuka cieszą się uznaniem na całym świecie.
Jak powiedziałam, mamy tylko jedno dziecko i tak już pozostanie z racji naszego wieku, ale też braku innej możliwości. Okoliczności pojawienia się naszej córki na tym świecie są okryte pewną tajemnicą. Od początku małżeństwa bardzo chcieliśmy mieć dzieci, jednak przez wiele lat nie było nam dane zostać rodzicami. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Astrologowie badający gwiezdne szlaki mówili o niekorzystnym wpływie Plutona, alchemicy wraz z medykami tworzyli i podawali nam coraz to nowe specyfiki, a kupcy z całego świata zwozili przeróżne cudowne środki w rodzaju sproszkowanych płodów lamy, odwarów z rogów jelenia, korzeni dziwnych roślin, krwi jaszczurki, spermy żaby, nawozu krokodyla i wielu innych, które miały zwiększyć moją płodność i potencję męża. Niestety, wszystko szło na marne. Przebąkiwano nieśmiało, że może bogowie są temu przeciwni, ale nie sądzę, by to było przyczyną, gdyż wszystkie ofiary były przez nas zawsze terminowo i skrupulatnie dopełniane. Mówiono też, że może to być zemsta starodawnych sił natury, reprezentowanych kiedyś przez czarownice. Coś mogło w tym być, gdyż jeszcze w latach swojej młodości mój mąż na fali entuzjazmu dla nowo poznanych bogów i neofickiej ekscytacji wprowadzania ich do kraju dosyć okrutnie obszedł się ze starożytnymi wierzeniami i nie tylko stosował drastyczne kary wobec tych, którzy nadal je wyznawali, lecz wyjątkowo brutalnie potraktował kapłanów odprawiających pogańskie rytuały. Szczególną nienawiść żywił wobec czarownic praktykujących różne czary i zaklęcia. Jego nowi bogowie byli Jasnością i Cywilizacją, tamte siłami Mroku i Natury. Doszło do tego, że większość czarownic stracono, a reszta ukryła się głęboko w niedostępnych częściach licznych puszcz, które pokrywały znaczną część naszego królestwa.
Lata mijały, zaczęliśmy się starzeć i powoli traciliśmy już nadzieję na posiadanie potomka, co w sposób oczywisty było nieszczęściem w kontekście przyszłej sukcesji. Kupcy i alchemicy coraz rzadziej nachodzili nas z nowymi, cudownymi pomysłami rozwiązania naszego problemu, a sam Król też stawał się coraz bardziej drażliwy w tej kwestii i reagował z coraz większą brutalnością i gniewem na kolejne „rewelacje”. W królestwie nastał czas marazmu i niepokoju, co cieszyło naszych wrogów. Mój mąż był mądrym człowiekiem i wiedział, że tak dalej być nie może. Zdawał sobie sprawę, że to, co się dzieje, nie wynika po prostu ze zwykłego przypadku. W niechęć bogów nie wierzył, przychylał się raczej do coraz bardziej modnego, przyniesionego z innych części świata poglądu, że wszystko, co ma miejsce w naszym życiu, jest konsekwencją tego, co wydarzyło się w nim wcześniej. Zaczął się więc zastanawiać, jaki jego uczynek mógł wywołać takie konsekwencje, i wtedy pomyślał o czarownicach. W tym samym czasie zaczęły mu się śnić mroczne i pełne groźnych mocy przestrzenie, dziwne zwierzęta, tajemnicze symbole, których znaczenia nie był w stanie objaśnić ani on sam, ani nawet nadworni astrologowie czy alchemicy. Pomyślał więc, że być może, gdyby odkupił swoją winę wobec dawnych wierzeń, dziecko przyszłoby na świat. Nie chciał jednak robić w kraju rewolucji, więc w tajemnicy przede mną (oczywiście szybko się o tym dowiedziałam) wysłał ludzi na poszukiwanie ostatnich ocalonych, praktykujących starożytne kulty i rytuały. Po dwóch miesiącach posłańcy wrócili z wieściami, że hen daleko, wiele dni drogi od stolicy, na krańcach królestwa, gdzie mało kto miał od- wagę się zapuszczać, żyje bardzo stara wiedźma, która nadal praktykuje starożytną wiedzę tajemną. Król nie wahał się ani chwili.
Opowieść Króla.
Nie wahałem się ani chwili.
– Jadę, Królowo, na oględziny rzadko odwiedzanych części naszego państwa – skłamałem żonie, bo nie chciałem wprowadzać jej w zawiłości całej sprawy. – Daj mi tylko na drogę jakiś osobisty przedmiot, bym w chwilach tęsknoty mógł na niego patrzeć i wracać do ciebie myślami.
Królowa dała mi piękną złotą wstążkę ze swojej sukni, a ja z niewielką świtą pojechałem konno na północ. Po wielu dniach niebezpiecznej podróży przybyłem na obrzeże ogromnej i niezbadanej puszczy.
Jej skrajem płynęła wielka rzeka, przez którą musieliśmy się przeprawić. Wjeżdżając na wysoki przeciwległy brzeg, zobaczyłem nory dziobaków, które składały tam swoje jaja, rozkazałem więc konnym obejść to miejsce, by nie uczynić tym stworzeniom najmniejszej krzywdy. Zanocowaliśmy nieopodal, a gdy wieczorem poszedłem zamyślony nad rzekę, zastanawiając się, co dalej czynić, nagle podpłynął do mnie dziobak, plasnął ogonem i przemówił ludzkim głosem.
– Dzięki ci, Królu, za to, że byłeś taki uważny i życzliwy wobec mnie i mojej rodziny. Chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć. Rzeka ta płynie środkiem puszczy, więc znam dobrze te tereny i dam ci jedną radę: dalej musisz jechać sam, jednak nie wierz w nic, co w trakcie drogi zobaczysz lub usłyszysz, bo to ciemne miejsce, pełne czarów, miraży i przewidzeń.
Podziękowałem mu, ale ponieważ nigdy nie miałem zaufania do mądrości dziobaków, szybko zapomniałem o danej przestrodze. Zapamiętałem jedynie, że dalej muszę jechać sam, choć moi towarzysze mi to odradzali.
Zagłębiłem się w dziką i niezbadaną knieję, nie wiedząc zupełnie, jak mam tu szukać owej wiedźmy. Puszcza wyglądała bardzo nieprzyjaźnie, ale, o dziwo, jakby otwierała przede mną swoje wrota. Dzikie zwierzęta nie straszyły mnie nocami, a drzewa jakby rozstępowały się na mój widok, wskazując drogę, którą mam podążać. W jakiś dziwny sposób łatwo też znajdowałem pożywienie w tej przecież niegościnnej okolicy.
Po czterech dniach ściana lasu nagle się rozstąpiła i wjechałem na niewielką polanę, na której stała mała chatka. Na podwórku dostrzegłem różne zwierzęta i przedmioty niewiadomego przeznaczenia. Na oknie chatki siedział wielki czarny kruk. Poczułem coś w rodzaju lęku. Było tam jakoś dziwnie, choć nie potrafiłem dokładnie określić dlaczego. Zapukałem. Drzwi otworzyła mi, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, piękna młoda kobieta, zapraszając do środka. Nie było tam zbyt wielu wygód i przez głowę prze- mknęła mi myśl, jak radzi sobie ona w tej głuszy, ale szybko odpędziłem ją od siebie. W oczach i ruchach dziewczyny wyczułem coś niepokojącego, ale zaraz pomyślałem, że wszystko to bierze się pewnie z mojej obawy przed tym, jak zostanę przyjęty przez wiedźmę i z poczucia winy w związku z tym, co kiedyś uczyniłem.
– Przyjechałem, żeby cię przeprosić za to, czego pewnie nie pamiętasz, a co uczyniłem twoim rodzicom i wszystkim wyznającym dawne wierzenia – powiedziałem. – Jestem gotów ponieść za to karę i dać wam zadośćuczynienie, jakiego zażądacie, w zamian za to, żebym mógł mieć dziecko, którego tak bardzo z żoną pragniemy.
Ku mojemu zdziwieniu młoda kobieta roześmiała się serdecznie.
– Nie żywię do ciebie żadnych złych uczuć – odparła. – Co się stało, to się nie odstanie, nie ma co pielęgnować urazy z tego powodu. Poza tym minęło już tyle lat – dodała. Doskonale rozumiem, że świat idzie naprzód, a nowi bogowie muszą wypierać i zajmować miejsce starych. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Mogę dać ci to, po co przyjechałeś, muszę się tylko zastanowić, co chciałabym od ciebie w zamian – kontynuowała. – Jutro o tym porozmawiamy, a teraz bądź moim gościem, czuj się jak u siebie w domu.
Była wspaniałą gospodynią i uroczą kobietą. Wspólnie spożyliśmy prosty, ale smaczny posiłek, a potem zabawialiśmy się rozmową do późnego wieczora.
Noc miałem niespokojną. Śniło mi się, że ktoś się ze mnie naśmiewał. Rano, po śniadaniu, gdy siedzieliśmy przed domem, kobieta wróciła do przerwanej rozmowy.
– Jak powiedziałam wczoraj, dam ci to, o co prosisz. Długo zastanawiałam się, co mógłbyś mi ofiarować w zamian, bo właściwie niczego mi tu nie brakuje, i pomyślałam sobie, że ja też pragnęłabym mieć dziecko, a jak widzisz, mieszkam tu sama. Moim warunkiem jest więc to, byś spędził ze mną noc. Rano będziesz mógł odjechać. Dziecko za dziecko to chyba uczciwa cena – dodała z dziwnym uśmiechem.
Warunek, który postawiła, wprawił mnie w stan pomieszania. Nie dlatego, że chciałem pozostać wierny swojej żonie. Kochałem ją, ale zdarzały mi się też czasem przygody, które nie miały zresztą większego znaczenia – w naszym kodeksie moralnym wierność małżeńska nie była nienaruszalną wartością. Czułem, choć dziewczyna była piękna i ponętna, że za jej propozycją coś się kryje, coś, czego nie mogłem przeniknąć, a co napawało mnie dziwnym niepokojem. Wiedziałem jednak, że nie ma tu miejsca na targowanie się oraz że nie mogę wrócić do domu z niczym.
– Zgoda – powiedziałem. – Będzie, jak sobie życzysz.
Na pożegnanie dała mi piękny czarny płaszcz i małe pudełeczko z czymś sproszkowanym w środku.
– Siódmego dnia po twoim powrocie, wieczorem – powiedziała – nadejdzie wielka ulewa. Musisz wtedy wyjść z żoną na dwór, otulić ją tym płaszczem i dać do spożycia zawartość pudełka. Wtedy niechybnie zajdzie w ciążę.
Odjechałem bez słowa, nie czułem, że mam jej coś do powiedzenia. Kątem oka dostrzegłem, że wszystkie zwierzęta zniknęły, kruka na oknie też już nie było.
Powrót był jak zwykle w takich sytuacjach szybszy, niosła mnie w końcu nadzieja na spełnienie naszych pragnień. Któregoś dnia podróży zauważyłem, że gdzieś zawieruszyła mi się wstążka, którą dała mi Królowa, ale nie przejąłem się tym zbytnio. W końcu wiozłem jej coś o wiele bardziej cennego.
Po powrocie stało się dokładnie tak, jak zostało mi to przepowiedziane. Siódmego dnia wieczorem rozpętała się wielka ulewa. Wyszedłem z Królową na taras, otuliłem ją czarnym płaszczem, który dostałem od czarownicy, i dałem do spożycia zawartość pudełeczka. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę, aż zupełnie przemokliśmy.
I stało się! Szybko okazało się, że Królowa jest brzemienna. W prawidłowym terminie powiła zdrowe dziecko. Niestety, dziewczynkę.
Opowieść Królewny
Od momentu, gdy okazało się, że moja matka jest brzemienna, wszystko na zamku i w królestwie wróciło do dawnego stanu powszechnej błogości i szczęścia. Król odzyskał radość i z niespożytą energią zajął się sprawami królestwa. Nasi wrogowie szybko musieli zapomnieć o kryzysie, który jeszcze tak niedawno dawał im nadzieję na rozbicie siły naszego państwa. Poddani promienieli z zadowolenia w oczekiwaniu na królewskiego potomka i cieszyli się z powszechnego dobrobytu.
Jednak gdy przyszłam na świat, sprawy zaczęły się komplikować. Poziomy złożoności całej sytuacji odsłaniały się jednak przede mną bardzo powoli, a wraz nimi uwalniały się we mnie kolejne warstwy poczucia winy, wstydu i niechęci do samej siebie.
Istota problemu sprowadzała się do tego, że nie byłam chłopcem. Nikt oczywiście nie powiedział mi tego wprost, ale ja to czułam. Rodzice nigdy nie okazywali mi prawdziwego zainteresowania. No, może na samym początku, gdy jeszcze łudzili się, że będą mieli drugie dziecko, a wraz z nim szansę na męskiego potomka. Byłam dzieckiem wątłym, chorowitym i zamkniętym w sobie. Kiedy miałam siedem lat, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że jestem brzydka. Było to w dniu, gdy do zamku przybyło jakieś ważne poselstwo i rodzice zdecydowali, że powinnam być obecna na uroczystości. Kiedy weszliśmy do sali tronowej, wszystkie oczy zwróciły się na mnie, a ja zupełnie nie wiedziałam dlaczego. Damy dworu zaczęły chichotać, dyskretnie zasłaniając usta dłońmi, a moi rodzice wyraźnie się zmieszali i po chwili opiekunka zabrała mnie do swojej komnaty.
Gdy kilka dni później wybrałyśmy się samowtór do podgrodzia, zdarzyła się następująca historia. Opiekunka weszła po coś do gospody, zostawiając mnie na zewnątrz. Gdy czekałam na nią, nagle podeszła do mnie kobieta z dziewczynką mniej więcej w moim wieku i zapytała:
– Gdzie się podziała twoja matka? Czy zostawiła cię tu, bo nie tylko, że jesteś brzydka, to jeszcze byłaś niegrzeczna? Popatrz na nią – zwróciła się do swojej córki. – Jak będziesz niegrzeczna, to staniesz się taka brzydka i niezgrabna jak ona!
Po powrocie do zamku dokładnie obejrzałam siebie w lustrze i porównałam to odbicie z wizerunkami dziewczynek i kobiet widniejących na obrazach w zamkowych komnatach. Nie miałam żadnych wątpliwości – one były piękne, tak zresztą wszyscy uważali, a ja brzydka!
Od tej chwili zaczął się mój dramat. Kiedy widziałam jakąś dziewczynkę, pierwsza myśl, która pojawiała się w mojej głowie, brzmiała: „Ona jest ode mnie ładniejsza!”. Wiedziałam, jak nieproporcjonalne są różne części mojego ciała i jak niezgrabnie się poruszam. Gdy byłam nieco starsza, uświadomiłam sobie pewne anatomiczne szczegóły mojej fizycznej budowy, co pogrążyło mnie w zupełnej rozpaczy. Próbowałam rozmawiać o tym z matką.
– Mamo, dlaczego jestem taka brzydka? – pytałam. Ale ona albo odpowiadała wykrętnie, albo z westchnie- niem stwierdzała, że może medycy coś na to poradzą. I rzeczywiście próbowano różnych sposobów; kąpano mnie w jakichś dziwnych wywarach, myto i farbowano moje włosy różnymi smarowidłami – bez skutku.
Płonęłam ze wstydu coraz bardziej. Jakże chciałam wyglądać choćby tak jak córki dam dworu! I gdy docierało do mnie, że nigdy nie będę do nich podobna, zaczynałam siebie nienawidzić. Przestałam pokazywać się na publicznych uroczystościach, co chyba przyjęto z ulgą, bo ani poddani, ani królewscy urzędnicy nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać.
Próbowano uczyć mnie dobrych manier i różnych umiejętności, które każda królewna posiąść powinna. I ja sama myślałam jak w znanym mi przysłowiu: „Jeżeli masz brzydką twarz, naucz się śpiewać”. Niestety, w każdej z dziedzin ponosiłam sromotną klęskę. Albo nie odnajdywałam w nich, jak na przykład w tańcu, pisaniu i czytaniu żadnej przyjemności, albo też nie przejawiałam żadnych uzdolnień, co wyszło przy okazji śpiewu czy nauce konwersacji.
Widziałam zirytowane spojrzenia moich nauczycieli i smutny wzrok rodziców, gdy dowiadywali się o kompletnym braku postępów w kolejnej z dziedzin.
– Nie możesz być taka oporna – mówili. – Księżniczka musi opanować wszystkie te umiejętności, inaczej nie znajdziemy ci męża. Włóż w naukę więcej pracy i wysiłku!
Słuchałam tego wszystkiego, przyznawałam rodzicom rację i obiecywałam, że się przyłożę do nauki, ale nadal nie robiłam żadnych postępów. Byłam nie tylko brzydka i niezgrabna, ale i beznadziejnie głupia!
Najpierw płakałam nocami, potem zaczęłam się samookaleczać, kłuć igłą do bólu i nacinać ciało sztyletem w miejscach okrytych sukniami. Dawało to chwilową ulgę, ale nie rozwiązywało problemu. Potem przyszedł czas zobojętnienia. Już nawet przestałam myśleć o rzuceniu się z wieży, czułam tylko zupełny brak nadziei na jakąkolwiek poprawę losu, przemieszany chwilami z nienawiścią do samej siebie. W końcu znienawidziłam ludzi i cały świat. Cieszyłam się z ludzkich niepowodzeń i nieszczęść, a wieści o przedwczesnej śmierci dzieci i ich matek wywoływały szyderczy uśmiech na mojej twarzy. Zaczęłam się całkowicie izolować od otoczenia.
Budziłam się przed świtem i wychodziłam z zamku, by całymi dniami włóczyć się po polach, łąkach i lasach. Wspinałam się często na drzewa. Siedziałam tam długo, bujając się na gałęziach i obserwując wszystko dookoła. Wpadałam wtedy w jakiś dziwny trans, w którym wydawałam z siebie różne dźwięki, bo w żaden sposób nie można byłoby tego nazwać śpiewem. Wracałam późnym wieczorem lub nawet nocą, by nikogo nie spotkać. Szybko przemykałam dziedzińcem, zamykałam się w swojej kom- nacie, a rano znów wyruszałam ukradkiem na włóczęgę. Czułam, że nie należę do tego świata, choć przecież tak bardzo tego pragnęłam. Nie widziałam dla siebie żadnej przyszłości. Uznałam swoje życie za skończone, ale nawet wówczas nie potrafiłam go przerwać. Tylko kontakt ze zwierzętami, szczególnie z ptakami, dawał mi chwile radości. W swoich włóczęgach po polach i lasach poznałam wiele ich zwyczajów i, prawdę mówiąc, było mi do nich o wiele bliżej niż do ludzi.
Tymczasem rodzice podjęli jeszcze jedną próbę nadania sensu mojemu życiu. Ogłosili przez heroldów na całym świecie wieść, że wydają swoją jedyną córkę za mąż i obiecują oddać zięciowi połowę królestwa. Kiedy pokazano mi mój konterfekt, który posłańcy mieli rozwozić, by zwabić królewiczów w konkury, wybuchnęłam śmiechem, ale w środku poczułam paniczny strach.
„Jak ja się im pokażę” – pomyślałam. „Przyjadą, oczekując spotkania z piękną dziewczyną, a co zobaczą? Nie mogę do tego dopuścić”. Szalałam z rozpaczy, bólu i wstydu.
Opowieść Królowej – ciąg dalszy.
Szaleliśmy z rozpaczy, bólu i wstydu. Nie wiem, czy nadal kochałam swoją córkę, kiedy okazało się, jak bardzo swoim wyglądem różni się od wszystkich dziewcząt, i że prawdopodobnie nic tego nie zmieni. Czułam się winna, że nie potrafię jej kochać taką, jaką jest, ale z drugiej strony musiałam się liczyć ze zdaniem poddanych i opinią świata. Nie wiedziałam też, jak mogłabym jej pomóc, a wszyscy nasi doradcy, astrologowie, alchemicy, medycy i mędrcy też nie mieli pomysłu, jak zmienić ten stan rzeczy.
Nasze małżeństwo nie przetrzymało tej próby. Król odwrócił się ode mnie, przestał się odzywać i zwracać na mnie uwagę. Podejrzewam, że obwiniał mnie za wszystko, co się stało. Co gorsza, nie interesował się też innymi kobietami. Siedział ponury w swych komnatach ze stygmatem jakiejś ponurej tajemnicy na zmarszczonym czole. Królestwo popadało w ruinę.
Kiedy podjęliśmy próbę wydania Królewny za mąż, pojawiła się nawet iskierka nadziei, że może się to udać. Gdyby znalazł się królewicz, który by ją zechciał, może udałoby im się rozpocząć normalne życie na swojej poło- wie królestwa. Jednak nadzieja prysła, gdy na dzień przed wyznaczonym terminem konkurów Królewna zniknęła i nie można jej było odnaleźć. Może zresztą i lepiej, bo wieści o tym, jaką mamy córkę, chyba rozeszły się szeroko i pojawił się tylko jeden kandydat, którego nikomu bym nie życzyła nawet za sąsiada – stary, przygłupi, kaleki, chciwy i okrutny królewicz z ościennego państwa. „To już koniec” – pomyślałam.
Opowieść Królewny – ciąg dalszy.
„To już koniec” – pomyślałam. I uciekłam z zamku. Przez wiele dni włóczyłam się po lesie bez jedzenia. Łapałam owady, które od razu zjadałam, a czasem nawet, o zgrozo!, żywiłam się padliną. Towarzyszyły mi zaprzyjaźnione zwierzęta. Ludzie uciekali na nasz widok.
Zaczęły krążyć plotki o tym, że straciłam rozum. Ja chyba zresztą sama tak myślałam, bo nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Traciłam kontakt z rzeczywistością, ale równocześnie przynosiło mi to ulgę i ukojenie. Cierpienie, które czułam przez tyle lat, nieco zblakło, a nienawiść nie była już tak gorzka i paląca jak dawniej.
Wróciłam do zamku, ale czułam, że mój pobyt w nim dobiega już końca. Spędziłam w tym miejscu prawie dwadzieścia lat, ale nie czułam doń żadnego sentymentu. Gdy przemierzałam korytarze i komnaty, powracały jedynie wspomnienia hańby, wstydu i winy. Byłam wtedy już chyba bardzo daleko, choć wówczas jeszcze nie zdawałam sobie z tego w pełni sprawy. Nie czułam też najmniejszej potrzeby, by pożegnać się z kimś, zostawić list czy jakiś znak po sobie. Wymknęłam się, jak zwykle niezauważona, przed świtem.
Szłam przed siebie, doznając po raz pierwszy w życiu niezwykłej lekkości. Czułam, że zostało podjęte we mnie – albo za mnie – jakieś ważne postanowienie, ale nie wiedziałam ani jaka to decyzja, ani też co ona dla mnie oznacza. Zauważyłam tylko, że im dłużej szłam, tym więcej różnych zwierząt mi towarzyszyło. Wydawało mi się nawet chwilami, że rozumiem ich mowę. Po południu dotarliśmy na wielką polanę, gdzie zmęczona, zasnęłam. Śniło mi się, że płynę w górę rzeki i nagle widzę przed sobą wielki wodospad. Patrzę bezradna w górę, bo wydaje mi się być niebotycznie wysoki i nie do pokonania. Jednak podejmuję próbę i powoli, z mozołem zaczynam płynąć w górę wodospadu. Woda obmywa moje ciało, a ja czuję, że tam, na górze, stanie się ze mną coś niezwykłego. Jednak budzę się tuż przed samym szczytem.
Był już prawie wieczór, gdy kierowana jakimś dziwnym impulsem wspięłam się na wysokie drzewo. Siedziałam na gałęzi dłuższą chwilę, gdy nagle poczułam, że nie jestem sama, ale nie było we mnie nawet cienia niepokoju. Odwróciłam się powoli i zobaczyłam wielkiego kruka siedzącego na sąsiedniej gałęzi. Patrzył na mnie uważnie i przez moment nasze oczy się spotkały.
Spojrzałam po chwili na siebie i bez zdziwienia zobaczyłam, że straciłam swoją ludzką postać. Z ramion wyrosły skrzydła, z mojej dawnej twarzy wystawał teraz mocny czarny dziób, a cała byłam pokryta smolistymi piórami.
„Ależ to jasne!” – pomyślałam z radością. „Przecież zawsze gdzieś głęboko w swoim wnętrzu wiedziałam, że nie jestem człowiekiem, tylko ptakiem”. Siedziałam długą chwilę, rozkoszując się tym wielkim odkryciem i sprawdzając, czy czary, które wreszcie ze mnie opadły, nie wrócą.
Aż rozpostarłam wreszcie swoje piękne krucze skrzydła, z ich szumem wzbiłam się w powietrze i poleciałam na północ.
Do Matki.
Do mych Sióstr i Braci.